Z każdym dniem, który mija od wykrycia – jak to określono – „aktu dywersji przeciwko infrastrukturze kolejowej” pod Garwolinem, sprawa wygląda coraz bardziej kompromitująco dla państwa polskiego. Sumując wiedzę, którą mamy w momencie przygotowywania niniejszego numeru: do wysadzenia kawałka torów opodal stacji kolejowej Mika doszło w sobotę 15 listopada ok. godz. 21. Wybuch usłyszał mieszkaniec jednego z pobliskich domów i wezwał policję. Patrol przyjechał po pewnym czasie, pokręcił się po okolicy, niczego nie znalazł i odjechał. Następnego dnia przejechały po uszkodzonym torze trzy pociągi i dopiero załoga trzeciego z nich zauważyła uszkodzenie, i poinformowała o nim nadzór ruchu. Koniec końców, 46 służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo państwa o wysadzeniu toru dowie działy się mniej więcej po 12 godzinach, w niedzielę. Do wiadomości publicznej informację podano w poniedziałek, przy czym ogłoszenie, że mieliśmy do czynienia z aktem dywersji, najwyraźniej zastrzegł dla siebie osobiście sam premier Donald Tusk. W ten sposób „wystawił” mediom wicepremiera Krzysztofa Gawkowskiego, który w tym samym czasie bagatelizował zdarzenie, wskazując raczej na „złomiarzy” lub inne „zwyczajne” przyczyny braku odcinka torów (być może nauczony doświadczeniem swego kolegi z rządu, Marcina Bosackiego, który dwa miesiące temu cokolwiek przedwcześnie ogłosił światu, że to rosyjski dron zburzył dom w Wyrykach, co potem okazało się nieprawdą). Rozbieżność między wersjami premiera i wicepremiera, agregowanymi chaotycznie przez różne ośrodki, spotęgowała chaos i zamieszanie.
Dwanaście godzin, które upłynęły między zgłoszeniem policji wybuchu a dotarciem tej wiadomości do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, to dość czasu, by domniemani sprawcy uciekli z kraju nawet piechotą. Zwłaszcza że i po powzięciu wiadomości o wysadzeniu torów, jak się zdaje, jeszcze przez kolejnych kilkanaście godzin nie prowadzono żadnej skoordynowanej akcji. Znając wiele poprzednich epizodów z rządów Donalda Tuska, można domniemywać, że niedzielne popołudnie i poniedziałkowy poranek wypełnione były troską nie o to, jak chronić Polskę przed kolejnymi atakami, a jak „sprzedać” całą sprawę w mediach.
Bezlitośnie, ale trafnie oddał to krążący po sieci mem, w którym zdjęcie Tuska z konferencji w Mice opatrzono napisem: „Rozważamy oddanie śledztwa stronie rosyjskiej”. U podstaw całego ciągnącego się do dziś sporu o Smoleńsk, który przyniósł tyle zła Polsce i tyle pożytku Władimirowi Putinowi, leżała wszak decyzja Tuska, by odrzucić rosyjską propozycję powołania komisji międzynarodowej i oddać całe śledztwo Rosji w naiwnej wierze, że poprowadzi je ona tak, aby tragedia „nie przykleiła się” do Tuska i nie zaszkodziła wyborczym szansom PO.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

