Odpowiedź przychodzi na końcu płyty. Utwór 18. zatytułowany „Łazienki wiosna 2013”. Spod dźwięków pozytywki i śpiewu ptaszków jakieś odgłosy placyku zabaw, skweru, dokazywania w parku. Dziecięce nawoływania, śmiechy, niewyraźne dźwięki i nagle wyłaniające się głosy i słowo ostatnie: „czekaj”. Wypowiedziane przez dziecko. Jak przesłanie? Jak objawienie? Być może. Przecież jedno z najważniejszych objawień, ta chwila wyjęta z potoku zdarzeń, z chaosu czasu, chwila, w której każdy element staje się nagle niezwykle wyraźny, eksplodują kolory, kształty, znaczenia, każdy ruch przechodzi do wieczności, przecież jedno z najważniejszych objawień naszego Kościoła przyniosło dziecko i słowa nagle wyodrębnione, dobiegające też gdzieś z oddali, zza muru, z sąsiedniego domu. Pochodzące z innych kontekstów, obce, a mające moc nakazu płynącego z nieba. „Tolle, lege”. Augustyn i jego wejście do Kościoła. Wymodlone przez matkę – św. Monikę. „Tolle, lege”. Weź, czytaj. I Augustyn zaczyna swoją lekturę Pisma Świętego, chciałoby się powiedzieć – przypadkowo otwartego akurat na tekście…, ale przecież wiemy, że nieprzypadkowo, że nic nie było przypadkowe, wszystko zmierzało do tego punktu, gdy Augustyn po burzliwej młodości, po latach wahań, niepewności, błądzenia, ulegania namiętności stanie się jednym z naszych największych przewodników. „Tolle, lege” – dziecięca, prościutka, pewnie jakaś wyliczanka czy piosneczka stanie się drogowskazem dla milionów tych, którzy nadejdą.
Więc i na płycie Antoniny ten przekaz zawarty w ostatnim utworze przecież można potraktować jak znak mistycznego dotknięcia. Płynącego z codzienności, banalnej jak dziecięca wyliczanka. Banalnej, a mistycznej. Bo Antonina Krzysztoń jest pieśniarką mistyczną. Zanurzoną w duchowości, otwartą na wieczność. Nawet jej pieśni miłosne, opowieści o zakochaniu się tym bardzo ziemskim, świeckim, niezauważalnie przechodzą w opowieść o Bogu. Obdarzona niesamowitym głosem, wibrującym, wysokim, mocnym, w którym skrywa się także doświadczenie zranienia oraz smutku, ale także mocnego kobiecego protestu i niezłomności, używająca tego głosu jako oręża przeciw politycznej opresji, jak w pieśniach Karela Kryla czy śpiewanych wierszach Herberta, używająca tego głosu do wypowiedzenia radości istnienia czy lamentu odtrąconej miłości, używająca tego głosu do liturgicznych pieśni czy ludowych przyśpiewek. Jednak przecież zawsze śpiewanie Antoniny ma wymiar mistyczny. Nie tylko dlatego, że swoje życie przeżywa na sposób uwznioślony i symboliczny zarazem, ale także dlatego, że dar jej głosu oraz muzykalności, jaki otrzymała od Pana, jest tak niesamowity, że czyni świętem jej śpiewanie.
Teksty jej utworów właśnie dlatego, że śpiewane są niesamowitym głosem – silnym i delikatnym zarazem, mogą dochodzić do poziomu poezji czystej, złożonej z najprostszych słów, z podstawowych metafor, z oczywistych, najmocniejszych środków. W innej interpretacji mogłyby razić ubóstwem, prostotą, może nawet prostactwem, a tu funkcjonują jako Słowo. Słowo dane jako drogowskaz. Odarte z niepotrzebnego wielomówstwa, z usprawiedliwiania się, z długiego dochodzenia do sensu. Czasem więc utwory Tosi zbliżają się do mantry, dlatego też tak cenne jest doświadczenie obecności na koncercie, gdy zapętlone refreny wprost płyną i sens buduje się we wnętrzach słuchaczy, tak jak wtedy, gdy powtarzamy Janowe: „Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnie”, czasem są ostre jak sztych, gdy wśród radosnego wyliczania intencji: „o dobre życie dla nas” pojawia się jak dysonans: „o dobrą śmierć dla nas”, ale wkrótce przecież roztapia się w adoracji bytu, do którego należy i „przejście”. Czasem puenta zjawia się niespodzianie, tak jak w wersie „istnieje to, co kochasz”, który nagle napełnia duszę tkliwością i jednocześnie otwarciem na duchowy realizm.
Towarzyszy nam Antonina od wielu lat. Jako coś oczywistego. Dziewczyna, wcześnie osierocona przez ojca lekarza, wzrastająca w bardzo dziwnej i powichrowanej rodzinie jako prawie że pasierbica Haliny Mikołajskiej i Mariana Brandysa (okruchy młodości Tosi można odnaleźć w kapitalnej książce Joanny Krakowskiej- -Narożniak „Mikołajska. Teatr i PRL” czy w „Miesiącach” Kazimierza Brandysa), zaangażowana w KOR-owskie aktywności, zaliczająca milicyjne dołki, stawiająca się esbecji, prawdziwe utrapienie przeszukujących mieszkania, urządzających kotły na niepokornych, zatrzymujących podejrzanych o działania wrogie ustrojowi. Niesamowita. Podśpiewująca sobie, amatorka debiutująca z gitarą na Przeglądzie Piosenki Prawdziwej, a potem wygrywająca krakowski Festiwal Piosenki Studenckiej w roku 1983. I znów obecna niezwyczajnie, bo odmawiająca występu na koncercie galowym przed kamerami reżimowej Telewizji Polskiej. Łamiąca sobie karierę, gdy wiele zespołów koncesjonowanego buntu w przeróżnych „Trujkach”, plebiscytach telewizyjnych, na festynach i festiwalach pod auspicjami działaczy SZSP i różnych TW zdobywało popularność oraz laury niepokornych? Jednak przecież decydując się na prawdziwy bunt, nie godząc się na wejście w tryby oficjalnej promocji i zagłaskiwania przez koncesjonowane media, Tośka ze swoim boskim talentem pokazywała rzeczywiście wymiar niesamowity. I stawała się pieśniarką, która sama decyduje o swoim miejscu i spotkaniach ze słuchaczami. Z odbiorcami, z miłośnikami talentu, z admiratorami. Nielegalnie wydane nagrania Karela Kryla, wierszy Herberta, własnych utworów, wreszcie fragmentów Pisma Świętego. I rzeczy nadzwyczajne: „Gorzkie żale” – kaseta i płyta wydane już oficjalnie, towarzyszące przecież wielkopostnemu skupieniu w wielu polskich rodzinach.
Oczywistość Antoniny Krzysztoń. Krystalicznego głosu, krystalicznego talentu. Osoby, która może wyśpiewać „Hymn o miłości” i fragment „Pieśni nad pieśniami”. Która pokazuje, jak można być wierną swojemu powołaniu. Ileż w międzyczasie widzieliśmy żałosnych gwiazdeczek, które zatracały się w „szołbizie” i odpływały w niebyt, tylko od czasu do czasu przypominając o sobie jakimś ekscesem dla tabloidów, ileż katastrof, ileż zaprzepaszczonych darów, ileż idiotycznych decyzji. A Tośka – talent największy, najczystszy, a więc krzyczący aż o komercyjne wykorzystanie, o zrobienie na nim wielkiej kasy, wielkiej światowej kariery, by do jej głosu podrygiwały płaskie, wymęczone na siłowniach brzuchy i brzuchy tłuste zadowolonych z siebie konsumentów, pozostała sobą. Mimo przecież, że to takie nieefektowne! Małe parafialne salki, z fatalną często akustyką, natchnieni organizatorzy recitali bardziej uduchowieni niż sprawni, czasem przypadkowa publiczność – jakże fatalnie czasem musi się czuć osoba z takim potencjałem. A jednak trwa. I przynosi coraz to nowe nagrania. Tym razem płyta bardzo skromna, z towarzyszeniem gitary, czasem cymbałków, nawet pozytywki, nagrana w domowych warunkach z odgłosami, które bardziej ortodoksyjny dźwiękowiec mógłby uznać za dyskwalifikujące: nie tylko z hałasem otoczenia, ale także jakimiś zupełnie nieplanowanymi stukami. Tośka spełnia życzenie słuchaczy i ofiarowuje im płytę tak właśnie skromnie nagraną. Owszem, czasami nakłada wokal, by sama sobie robić chórki albo echo, ale wszystko to rzeczywiście bardzo, bardzo ubogo zagrane. Abyśmy mogli wsłuchać się w głos, abyśmy mogli rozsmakować się w słowach.
Oczywistość Antoniny Krzysztoń. Pisząc o Tośce trudno uwolnić się od egzaltacji, bo trudno zaprzeczyć, że wielu z nas chciałoby, aby właśnie jej wokal dźwięczał nam w uszach w chwili przejścia.