Zmarł wybitny krytyk literacki Tomasz Burek. Andrzej Horubała pisał o nim "mistrz"

Zmarł wybitny krytyk literacki Tomasz Burek. Andrzej Horubała pisał o nim "mistrz"

Dodano: 
Tomasz Burek
Tomasz Burek Źródło: PAP / Andrzej Rybczyński
Nie żyje Tomasz Burek, polski krytyk literacki, historyk literatury i eseista. Zmarł w szpitalu w Pruszkowie w wieku 79 lat. O "mistrzu" pisał na łamach "Do Rzeczy" Andrzej Horubała.

Tomasz Burek pracował w Instytucie Badań Literackich PAN. W PRL angażował się w działalność opozycji demokratycznej. Był wykładowcą Uniwersytetu Latającego i Towarzystwa Kursów Naukowych.

Współpracował z prasą podziemną i takimi czasopismami jak: "Nowy Zapis", "Kultura Niezależna", "Almanach Humanistyczny" oraz londyńskim "Pulsem". W 1989 roku Tomasz Burek wszedł w skład komitetu założycielskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Współpracował m.in. z Radiem Wolna Europa, telewizyjną Jedynką i drugim programem Polskiego Radia.

W 2010 roku znalazł się w komitecie poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, a pięć lat później wspierał Andrzeja Dudę.

Przypominamy tekst Andrzeja Horubały poświęcony Tomaszowi Burkowi, który ukazał się na łamach "Do Rzeczy" w grudniu 2016 roku.

W gościnnych wnętrzach Klubu Księgarza przy warszawskim Rynku Starego Miasta 12 listopada 2016 r. reprezentanci środowiska Topoi, czyli mówiąc jaśniej – dwumiesięcznika literackiego „Topos”, wręczyli Tomaszowi Burkowi nagrodę Mistrz. Uroczystości towarzyszyła promocja najnowszego, poświęconego laureatowi numeru tego wydawanego w Sopocie pisma.

Chłodny, mroźnawy listopadowy wieczór dnia zawieszonego między Świętem Niepodległości a niedzielą czytaniami przygotowującą do końca roku liturgicznego, był świetną okazją do uświadomienia sobie znaczenia osoby Tomasza Burka dla najnowszych dziejów kultury polskiej. Laudacje wygłoszone przez uczestników spotkania, a także teksty pomieszczone w periodyku dają ciekawy wgląd w twórczość krytyczną Tomasza Burka, której nieodłącznym elementem była działalność dydaktyczna: od nieformalnych kółek kształceniowych, przez lata 70. i spektakularny „uniwersytet latający”, do spontanicznie zorganizowanych w stanie wojennym kompletów, w których uczestniczył – wraz z grupą przyjaciół – niżej podpisany.

Czymże zasłużył się Tomasz Burek, dziś 78-letni, pochylony w sobie, zgarbiony, w za luźnej marynarce, ptasi jakiś, nie tylko przez orli nos, lecz także jakąś nabytą kruchość, mąż dla kultury polskiej, że jest fetowany, nagradzany złotym medalem „Gloria Artis” przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego, honorowany przez młodych poetów, z szacunkiem traktowany przez cały prawicowy areopag? Czy jest to hołd oddawany dawnym zasługom Burka z czasów walki o Niepodległą, gdy był odważnym uczestnikiem demokratycznej opozycji, współpracownikiem KOR, krytykiem towarzyszącym twórcom Pokolenia ’68, mężnym wykładowcą Towarzystwa Kursów Naukowych, świetnym przykładem wrażliwego humanisty, znawcy, konesera, który nie zamyka się w bibliotecznej wieży z kości słoniowej, lecz przeciwnie: bez jakichkolwiek zastrzeżeń włącza się w ruch protestu?

Czy chodzi o udział Tomasza Burka w tworzeniu pierwszych niezależnych pism, w tym legendarnego „Zapisu”? Czy chodzi o głośną broszurę „Jaka historia literatury jest nam dzisiaj potrzebna?”, gdzie formułował niezwykle atrakcyjną propozycję odczytania naszej kultury, odczytania subtelnego, bogatego w inspiracje gombrowiczowskie i miłoszowskie, a zarazem będącego ostrą krytyką pasywności oficjalnej kultury?

Oczywiście wszystkie te zasługi należy uwzględnić, dokonując bilansu życiowych osiągnięć Tomasza Burka: fakt, że był czołowym krytykiem literackim środowiska KOR, kiperem, degustatorem, że jego opinie ważyły wiele, że jego szkice o „Miazdze” Andrzejewskiego czy „Nierzeczywistości” Kazimierza Brandysa miały wielkie znaczenie dla recepcji tych dzieł, że jego erudycyjne ataki na literaturę mierną tworzoną przez pieszczochy komunistycznego reżimu dawały intelektualną satysfakcję czytelnikom niezależnych pism. Ale to wszystko byłoby sięgnięciem w daleką przeszłość i odwoływaniem się do wielu minionych już sporów i rzeczy o znaczeniu historycznym.

A przecież nagroda Mistrz wędruje do mistrza, który inspiruje, który wykonuje kolosalną pracę duchową, a przy tym jawi się jako człowiek wciąż poszukujący i zaskakujący.

Oto po przełomie politycznym roku 1989 Burek nie zastygł w pozie klasyka, by z wysokości krytycznego olimpu od czasu do czasu wydawać aprobatywne pomruki, ba – on – adorowany przez Adama Michnika, z dorobkiem pozwalającym jemu – 50-latkowi – na patronowanie młodszym twórcom i odcinanie kuponów od dawnych osiągnięć nie tylko zanegował nowe porządki, nie tylko – wraz z garstką sprawiedliwych powiedział „nie” postkomunistycznej recydywie wspieranej przez potężną „Gazetę Wyborczą”, lecz także w negacji uczynił znacznie więcej – zakwestionował własny dorobek twórczy i własną drogę.

Precyzyjnie pisał o tym kilka lat temu Jacek Kopciński w szkicu „Dramat samookreślającej się świadomości”, analizując, jak z rewolucjonisty Burek przekształcił się w katechumena, jak z krytycznego marksisty stał się konserwatystą.

Bolesne przeistoczenie

Przemiana ta nie przeszła bez bólu. W otwierającym książkę „Dzieło niczyje” eseju z roku 1996 pisał Burek: „… mam poczucie, że zajmowałem się czymś nieistotnym i że właściwie zmarnowałem swoje życie. Toteż ze strasznym zawstydzeniem spoglądam na określenie »krytyk literacki«, które figuruje przy moim nazwisku, bo mam świadomość, wierzcie lub nie, jakiejś szarlatanerii, którą uprawiałem przez prawie czterdzieści lat. Mówię – prawie, bo od paru lat mam też, na szczęście, poczucie budzenia się, ocknięcia, otrzeźwienia. I może dlatego wykonuję mój zawód nieco powściągliwiej, co oznacza, że właściwie przestaję uprawiać krytykę literacką”.

Nie była to z jego strony kokieteria, tylko wyraz realnego kryzysu. Oto bowiem doświadczenie roku 1989 dla Burka nie było euforycznym doświadczeniem wolności, triumfu, impulsem do pogoni za Europą i do modernizowania naszego zacofanego społeczeństwa, lecz przeciwnie: otwarcie na Zachód pokazało krytykowi głębię duchowego kryzysu, atrofii wartości, schyłku cywilizacji. Pisał w tym samym szkicu z goryczą o tym, że system totalitarny przesłaniał dotychczas nam wzrok „na wiele zjawisk istotniejszych niż polityczne. Teraz widzimy ostrzej, jak świat jest niepewny i że z cywilizacją dzieje się coś bardzo niedobrego. Uczestniczymy – artyści, krytycy, odbiorcy sztuki – w nowym (czy może starym, ale spotęgowanym dzisiaj) kryzysie wartości duchowych Zachodu”. Zanik metafizyki, „arogancja nowoczesnego człowieka, który wierzy w doświadczenie”, duchowa pustka i degeneracja staną się dla Burka wyzwaniami o wiele większymi niźli sprawy społeczne i rewolucja.

„Zarówno z woli egzystencjalistów, jak i z woli historycystów sęp metafizyki jakoby padł unicestwiony. Lecz jeśli nie sęp to był, jak się niewiernym filozofom zdawało, ale Duch Święty?” – pyta Burek w tym szkicu i witając z nadzieją książkę Leszka Kołakowskiego „Horror metaphysicus” przywracającą rangę metafizyce we współczesnym myśleniu, sam jednocześnie deklaruje wejście na nową drogę i jakby podejmuje testament zmarłego w roku 1985 Andrzeja Kijowskiego, który odchodził z tego świata pojednany z Bogiem, Kościołem i narodem, kreśląc jednocześnie – z „Wyznaniami” św. Augustyna w ręku – trudny program dla katolickich intelektualistów.

Burek wychowany w tradycji lewicowej (syn Wincentego – pisarza i działacza ludowego), przeżywając w dojrzałym wieku zwrot w kierunku konserwatyzmu, wchodził jednak na zupełnie inny szlak niż Andrzej Kijowski, który wzrastał w rozmodlonym domu i który do wiary powracał. Burek miał przed sobą znacznie dłuższą drogę, a jednocześnie przecież więcej w nim zachwytu neofity, ścierającego z twarzy grymas smutku i wątpliwości. Gdy Kijowski doskonale wypowiadał swe obiekcje przeciw powrotowi do dawnej wiary, z którą łączyło się u niego poczucie winy i strachu, gdy Kijowski mnożył zastrzeżenia i wątpliwości, diagnozował mielizny duchowe związane z nawróceniami, Burek – bez negatywnych doświadczeń fałszywej religijności i dewocji – swoje wejście na drogę nawrócenia przeżywa w kontekście wielkiego kulturowego przesilenia.

Potępić własne fascynacje?

Nie jest to łatwe doświadczenie. Przypominając sobie własne zachwyty nad kinem autorskim zeszłych dekad: Buñuelem, Bergmanem, Fellinim, Antonionim, pyta sam siebie: „Czy był to element ruchu krytycznego o lewicowych inspiracjach, powiedzmy po prostu: ruchu wywrotowego, który zarówno atakował ład społeczny, jak i kwestionował same podstawy kultury i cywilizacji?”. I pozostawia w zawieszeniu trudną odpowiedź: „Gdyby tak było istotnie, należałoby dorobek tego kina stanowczo potępić jako przejaw niewybaczalnej herezji antycywilizacyjnej. Tak czy nie?”.

Oczyszczanie swego wzroku, rozstawanie się ze złudzeniami młodości nie jest dla Burka jakimś radosnym wyzwoleniem, euforycznym doświadczeniem, lecz trudną pracą, drogą pełną wątpliwości, czasem prawdziwego przesilenia, kryzysu. Na oczach czytelników Burek przechodzi przemianę i przecież ta metaforyka szpitalna skryta w tytule książki „Dziennik kwarantanny” nie jest kokieterią. Szuka Burek dzieł, które współbrzmiałyby z jego nowym spojrzeniem, odpowiedziały na jego głody i smaki – odkrywa w ten sposób nie tylko pisarstwo Jarosława Iwaszkiewicza, lecz także postać Anny z Lilpopów Iwaszkiewiczowej, towarzyszki życia twórcy „Brzeziny”. Świadom obowiązkowego gestu krytycznego – wskazania na dzieło zapoznane, niedocenione – stawia nam przed oczy twórczość Stanisława Czycza, której nie waha się nazwać arcydziełem. Podobnie wysoką rangę przyznaje „Madame” Antoniego Libery, zaś spośród poetów Nowej Fali prowokacyjnie wskazuje na Krzysztofa Karaska, dokonując zabójczego miejscami zestawienia tej formacji ze skamandrytami. Zmieniając bowiem znaki wartościowania, nie traci pisarskiej swady: pozostaje Tomasz Burek twórcą wybornych konceptów, a przy tym stylistą wytrawnym, potrafiącym oczarować czytelnika magią słów, których nie szczędzi, gdy rozpoczyna swój krytyczny taniec. Czy to wielbiąc jakieś dzieło i unosząc się nad nim i wraz z nim, czy to spychając w otchłań potępienia. Jego twórczość jak dawniej skrzy się więc od językowych dowcipów, cienkiej ironii, złośliwości i zatrutych komplementów.

Nie jest krytykiem zapatrzonym w przeszłość: czyta młodych, promuje ich – jako juror Nagrody im. Kijowskiego i wielu innych konkursów towarzyszy wykluwaniu się talentów. Czasem wpisuje swe tęsknoty w dzieła pokraczne, zaledwie kiełkujące, usiłując rozniecać ogień z drobnego pełgającego płomyka, ale przecież to gest właściwy wielu krytykom, którym troska, marzenia dyktują słowa przesadne, zachwyty nieumiarkowane, tropy błędne, choć szlachetne.

Nie jest bowiem łatwo. Odchodząc od obozu postępu, Burek musiał porzucić krytyczne samograje, jakich dostarcza współczesna humanistyka, odrzucić wytrychy, które podsuwa uniwersytecki dyskurs, odwrócić się od wielu dyskutowanych powszechnie dzieł współczesnych. To, co sygnalizował w wahaniach związanych z oceną dawnych fascynacji kinem autorskim, teraz owocuje brakiem zainteresowania dla literackiego mainstreamu. Odmawiać poszukiwania sensu w dziełach zrodzonych na Ziemi Ulro? Przecież to zrywać porozumienie z przeciętnymi konsumentami polskiej kultury, którym hierarchie dyktują „Gazeta Wyborca” czy „Polityka”!

No tak, ale Burek wybrał właśnie taką drogę, drogę osobną, samotną. Drogę mistrza.

Artykuł został opublikowany w 47/2016 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także