– Problem polega na tym, że Wałęsa nie rozliczył się ze swoją przeszłością i publiczne cały czas ją zakłamuje. Nie jestem zwolennikiem krzyczenia, ale to był wiec polityczny i nie widzę w tym nic strasznego – mówił Lisicki.
Publicysta "Gazety Wyborczej" Wojciech Maziarski przekonywał, że prezydent Stanów Zjednoczonych przemawiał tylko do "jednego odłamu" polskiego społeczeństwa, który został "przywieziony i zorganizowany przez partię rządzącą".
– Każdy miał prawo przyjść. Panowie z Platformy zamiast siedzieć w pierwszym rzędzie też mogli zorganizować tysiące swoich zwolenników i skandować: Lech Wałęsa! Ale woleli tylko zadowolić się zaproszeniami. Chamstwo wobec Wałęsy to jest to samo, co było na cmentarzu (powązkowskim – red.) wobec Bartoszewskiego. To jest styl pani Pawłowicz i język, którego czasem używa prezes Kaczyński – oświadczył Daniel Passent z "Polityki".
Andrzej Stankiewicz mówił, że w latach 70. Wałęsa "ewidentnie współpracował", a w latach 90. "niszczył dowody swojej współpracy" (z bezpieką – red.). Ale w latach 80. – i nic na razie nie wskazuje, żeby było inaczej – był człowiekiem "Solidarności" – stwierdził dziennikarz Onetu.
– Lech Wałęsa ze względu na swoje zachowanie i wypieranie swojej przeszłości działa na ludzi jak płachta na byka – ocenił z kolei redaktor naczelny "Do Rzeczy". Zaznaczył, że wystąpienia Donalda Trumpa w Warszawie nie można porównywać z sytuacją na Powązkach. – Zgadzam się, że na cmentarzu nie można buczeć i gwizdać, ale to było spotkanie polityczne – podkreślił Lisicki.
Czytaj też:
Wałęsy nie będzie na kontrmanifestacji smoleńskiej. "Umawiamy się za miesiąc, 10 sierpnia"