Referendum to nie wybory. Porównywanie tych sytuacji jest zwykłym bałamuctwem – napisała dziennikarka „Gazety Wyborczej” w obronie Donalda Tuska, który wygłosił znany już apel do warszawiaków, aby ci zbojkotowali głosowanie w sprawie odwołania prezydent stolicy. Owa dziennikarka nie jest pierwszą osobą twierdzącą, że apel o niegłosowanie jest rzeczą dobrą i słuszną w demokracji. Podobną opinię wygłosił socjolog prof. Czapiński.
Skandaliczność pochwał politycznego cynizmu jest oczywista. Tak jak i powody usprawiedliwiania – tak wypływające z emocji, jak i te wynikające z dbałości o własny interes. Nie ma co się nad tym rozwodzić. Lepiej zastanowić się, jakie będą konsekwencje słów lidera partii z przymiotnikiem Obywatelska w nazwie.
Bo te będą. Na szczęście dla Tuska okazało się, że podobną skandaliczną zachętę do bojkotu wygłosił trzy lata temu Jarosław Kaczyński w związku z referendum w sprawie odwołania ówczesnego prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego. Ten szczęśliwy traf nie niweluje jednak problemu, w który lider PO wpakował się na własne życzenie. Przypomina bowiem tamto referendum zainicjowane przez SLD i poparte przez Platformę. Referendum odbyło się krótko przed właściwym terminem wyborów, więc traci znaczenie argument dziś podnoszony w Warszawie, że nie warto teraz odwoływać Hannę Gronkiewicz-Waltz. Bo za rok wybory. Ponadto łódzkie referendum – podobnie jak częstochowskie, elbląskie i wiele innych – było organizowane przede wszystkim przez partie polityczne. W tym PO. Zatem traci siłę zarzut, że za warszawską inicjatywą stoją partie polityczne. Stoją, tak jak wszędzie indziej. I co z tego? Ten zarzut – jakże często podnoszony – pokazuje, że albo idiotami są ci, którzy traktują to jako argument, albo za idiotów mają tych, których próbują tym przekonać.
Historia z Łodzią pokazuje jeszcze jeden ważny szczegół. Kaczyński wypowiedział słowa, że „gdyby był łodzianinem, to nie poszedłby do wyborów” na początku 2010 r. Był to czas, gdy był atakowany za wszystko, łącznie z tym, że żyje i oddycha. Jednak najbardziej wrogie mu media zlekceważyły wówczas tę wypowiedź, mimo, że obiektywnie zasługiwała na potępienie. Dziś takie same słowa Tuska wzbudziły – całkowicie słusznie – głośną krytykę. To zły symptom dla premiera. Znak, że coraz większa liczba komentatorów i uczestników debaty publicznej jest nim coraz bardziej zirytowana. Albo prościej: coraz bardziej go nie lubi.
I teraz najważniejsza konsekwencja: według powszechnie przyjętej opinii niska frekwencja wyborcza, to coś co szkodzi PO i promuje PiS. Z tego powodu w 2011 r. Platforma wyemitowała agresywny spot „Oni pójdą na wybory”. Z przesłaniem: - Jeżeli nie chcesz, żeby oni wybrali za ciebie, idź na wybory!
Trudno sobie wyobrazić, żeby opinia publiczna – coraz mniej lubiąca Tuska – wybaczyła mu jawną obłudę, gdyby za dwa lata próbował jej tłumaczyć, że czym innym jest wezwanie do bojkotu referendum, a czym innym apel o wysoką frekwencję w wyborach parlamentarnych. Oczywiście polska debata zna przeróżne ekwilibrystyczne zabiegi, ale robili to ci, którym widownia wiele wybaczała. A Donald Tusk już nie należy do tej kategorii.