Przyleciałem na Jarmark Dominikański (będę we czwartki, piątki i soboty; kto ma ochotę podejść – zapraszam). Gdy lecę z USA, mało wiem, bo informacje z Europy w amerykańskich mediach są szczątkowe. Czyli wiem mało, a chciałbym więcej. Kiedyś w samolotach dawali gazety – leciałeś do Londynu, to ci podali „The Times”, a na trasie do Frankfurtu jakiś Zajtung. Dziś nie ma. Rządzi korporacyjna wydajność. Pasażer jest jak bagaż – ma być dostarczony i tyle. Niedługo będziemy latać na stojąco, jak w pociągu do Zakopanego za komuny. Więcej ludzi wejdzie, gdy się ich zacznie przypinać do siedzeń pionowych. (Pierwsze testy już były, więc to nie mój wymysł).
Komuna wraca, a komuna się z ludźmi nie pieściła – kilkanaście godzin na stojąco z nartami to był twój wybór i cieszyłeś się, że udało ci się wsiąść. Byłeś wdzięczny losowi, że się udało załapać, dorwać, dostać, zdobyć. Nie lubiliśmy tamtego systemu (PRECZ Z KOMUNĄ), ale jednocześnie nikt się ze sobą nie cackał. Byliśmy twardzi, bo czasy były trudne.
Bieda rodzi twardzieli, dobrobyt rozmiękcza i dziś byle co powoduje płacz.
– Psze pani, a on mnie przezywa.
– To daj mu w pysk, a mnie nie zawracaj głowy. Czy powyższy dialog jest możliwy współcześnie na koloniach? Za moich czasów był możliwy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.