Najbardziej, oczywiście, irytuje to, co może mało ważne, ale charakterystyczne. Zdarzenia takie jak telewizyjna pokazówka premiera Morawieckiego, który po tragicznym wypadku w Chorwacji „własnoręcznie dopilnowywał kontroli autobusu” przed kamerami państwowej telewizji (nieprzypadkowo sięgam tu po frazę z Barei: „własnoręcznie dopilnowywał montażu” dr Krzakowski z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”). Na dodatek okazało się po tablicach rejestracyjnych, że premier skontrolował autobus poniekąd własny, to znaczy używany przy różnych oficjalnych okazjach przez rząd.
Byłoby oczywiście niesprawiedliwością wobec premiera, a może wobec jego poprzedników, przypisywać mu w takich idiotycznych pokazówkach pierwszeństwo – wystarczy przypomnieć podobnie gierkowski występ Bronisława Komorowskiego na budowie autostrady z trzema jeżdżącymi za nim w kółko ciężarówkami (inna sprawa, że bezlitośnie wtedy przez stronników PiS wyszydzany). Jednak Mateusz Morawiecki wpisał się w stare, PRL-owskie rytuały znacznie bardziej niż ktokolwiek przed nim, tak że wcale nie dziwię się publicystom, którzy, jak mój redakcyjny kolega Łukasz Warzecha, już od dłuższego czasu nazywają go złośliwie „Gierkiem 2.0”.
Wyborcze perpetuum mobile
Tak jest np. z rytuałem „gospodarskich wizyt”. Owszem, już Ewa Kopacz urządzała cyrk, jeżdżąc ze swymi ministrami pendolino, za którym ciągnęły tiry ze stołami, z krzesłami i innym wyposażeniem niezbędnym do urządzenia gdzieś w sali gimnastycznej prowincjonalnej szkoły „wyjazdowego posiedzenia rządu”. Ale prawdziwa „gospodarska wizyta w terenie” nie wyczerpywała się na spotkaniu z lokalną społecznością, najlepiej w strojach ludowych, na odebraniu bukietów i spożyciu wspólnego obiadu z rodziną „zwykłych Polaków”. Trzeba jeszcze, żeby Gospodarz przyjeżdżał z prezentami. Przeważnie są to – jak za czasów Gierka – lokalne inwestycje albo dofinansowania.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.