Z ciekawą propozycją wystąpiło niedawno ukraińskie ministerstwo obrony. Zareagowało ono na wykorzystywanie przez rosyjski aparat propagandowy pojęcia „rusofobii” i zaproponowało zastąpienie go terminem „russo-go-homia”. Jak argumentują Ukraińcy, słowo „fobia” kojarzy się powszechnie ze strachem, a nikt się przecież ośmieszonej niepowodzeniami armii rosyjskiej nie boi. Dodają też, że zarzut „rusofobii” wykorzystywany jest często przez rosyjską propagandę, aby wykreować narrację o zmowie potęg światowych przeciwko Rosji. Drugi z tych argumentów wydaje mi się bardziej przekonujący. Poczucie bycia zamkniętym w „oblężonej twierdzy”, szturmowanej przez odwiecznie wrogie potęgi, jest w arsenale propagandzistów bronią tak starą, jak propaganda wojenna. W czasie pierwszej wojny światowej motywem oblężenia i perfidnego „zagłodzenia” swoich obywateli posługiwała się propaganda mocarstw centralnych. Wojowniczą histerię wywołano zwłaszcza wobec „wiarołomnego” Albionu, obwieszając ulice plakatami „Bóg skarze Anglię” i kreując kraj bezdusznych sklepikarzy – Wielką Brytanię – na odwiecznego wroga wszystkich honorowych i bezinteresownych Europejczyków. Podobną rolę odgrywało pojęcie „Twierdza Europa” wykorzystywane
przez hitlerowców w czasie drugiej wojny światowej. Oblężone przez nienawistnych obcych były też w XX w. Rosja, Japonia, Chiny, Izrael, Iran, a nawet Korea Północna, co tylko pokazuje mobilizacyjny potencjał takiego przekazu wobec własnych obywateli. Nic więc dziwnego, że prowadzący zręczną politykę informacyjną Ukraińcy starają się argument o „spiskujących rusofobach” wytrącić z ręki kremlowskich propagandystów. Jak w analogicznej sytuacji zachowują się polscy politycy i media? Z jaką reakcją spotykają się oskarżenia o rusofobię nad Wisłą?
Zdawać by się mogło, że odparcie ich powinno być proste. To przecież w Polsce odbywał się do niedawna co roku, przy dużym zainteresowaniu widzów i znaczącym wsparciu finansowym Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Festiwal Filmów Rosyjskich „Sputnik nad Polską”, a sukcesy komercyjne koncertującego w całym kraju Chóru Aleksandrowa budziły zdumienie ludzi, dla których umundurowani rosyjscy żołnierze wykonujący w Sali Kongresowej na przemian „Czerwone maki na Monte Cassino” i „Wstawaj, strana ogromnaja” byli rozrywką niestrawną. Nikt nie może zaprzeczyć popularności, zwłaszcza wśród licealistów i studentów burzliwych lat 80., takich artystów jak Okudżawa, Wysocki, pieśni Wertyńskiego i Żanny Biczewskiej. W czasach późniejszych rosyjskie piosenki, romanse i „błatne szansony” utorowały drogę do sławy wielu wykonawcom, że wspomnę tylko lwa krakowskich salonów – prof. Aloszę Awdiejewa, i lwicę warszawskich – Olenę Leonenko. Jeszcze przed rokiem trudno było zdobyć bilety na gościnne występy dobrych rosyjskich teatrów, orkiestr, wykonawców muzyki klasycznej. Co drugi niedouczony maturzysta za swoją ulubioną powieść podawał „Mistrza i Małgorzatę”, która to książka przez dekady uchodziła wśród wielkomiejskiej inteligencji za wychowawczą lekturę młodzieżową, łączącą cięty humor z refleksją religijną podaną w sposób pomysłowy i nienużący. Książka ta pojawiała się zaskakująco często w adaptacjach telewizyjnych, rankingach literackich oraz tematach maturalnych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.