O wspólnocie zrobiło się głośniej w chwili, gdy matka przełożona wystosowała w ostatnim czasie apel o pomoc, powielony przez media na świecie, o uratowanie ich klasztoru przed widmem bankructwa – zważywszy na panujące w ich kalifornijskim hrabstwie regulacje z zakresu hodowli i przetwarzania marihuany. W rzeczywistości chodziło o promocję nowego produktu, a siostra Kate, onegdaj bizneswoman specjalizująca się w implementacji za granicą wielkich amerykańskich korporacji, wykorzystała bezpłatny marketing w postaci rozgłosu medialnego. Przy okazji czytelnik portali mógł się dowiedzieć, że ten osobliwy samozwańczy zakon nie ma nic wspólnego z Kościołem katolickim ani jakimkolwiek innym wyznaniem chrześcijańskim, choć rzeczywiście działa jak najbardziej w formie wspólnoty religijnej, której członkinie składają nawet aż sześć ślubów, tyle że natury ekologicznej.
Prawdą jest, że w Stanach Zjednoczonych nietrudno założyć własny Kościół o najbardziej kuriozalnym charakterze (i robić w związku z tym spore interesy), zakon sióstr „uzdrowicielek i feministek” jest jednak rzeczywiście wyjątkowy w swoim rodzaju, łącząc w sobie popularne dziś trendy agendy zrównoważonego rozwoju ONZ czy Światowego Forum Ekonomicznego z drogim Franciszkowi kultem Pachamamy. A przy tym inkasuje na swych produktach dziesiątki milionów dolarów rocznie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.