W ostatnim czasie doszedłem do wniosku, że wybory parlamentarne powinny odbywać się w Polsce co pół roku, a znaczne koszty ich częstej organizacji byłyby bez porównania z korzyściami zeń wypływającymi. Otóż na dobre kilka miesięcy przed wyborami władza pokornieje, nadstawiając ucha wobec postulatów i odczuć ludu, które nagle stają się słyszalne, przynajmniej na chwilę. Nie jedynym, ale spektakularnym przejawem tej magicznej wyborczej transformacji jest atmosfera wokół „kwestii ukraińskiej”, by określić w ten zbiorczy sposób politykę Warszawy wobec Kijowa w dobie wojny na Ukrainie.
Zaiste, naprawdę spektakularne było to, że prezydencki minister swym jednym zdaniem („Ukraina powinna zacząć doceniać to, co robi dla niej Polska”) zdołał narobić znacznie więcej kwasu między naszymi krajami (do ukraińskiego MSZ wezwano przecież na dywanik naszego ambasadora) niż wszystkie „ruskie onuce” bezczelnie rozważające od początku wojny na łamach naszego tygodnika za i przeciw polityki rządu właśnie w „kwestii ukraińskiej”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.