Łagodne wzgórza, zielona trwa, niezliczone stada bydła, czyste niebo, majestatyczne słońce. Hrabstwo Osage jest rajem. Ale hałaśliwym. Bo w miastach „ulice roiły się od kowbojów, łowców posagów, przemytników alkoholu, wróżbitów, znachorów, osób wyjętych spod prawa, marshalów, finansistów z Nowego Jorku i potentatów naftowych. Automobile pędziły końskimi traktami, smród paliwa tłumił zapach prerii” – opisywał David Grann.
W tym raju kryje się ropa, a gorączka, która wybucha – bo każdy chce się wzbogacić – nie osiąga rozmiarów tej złotej z Klondike tylko z jednego powodu. Tu nikt nie może wykroić sobie działeczki i kopać na własną rękę. Ziemia należy do Indian i to oni czerpią zyski z jej wydobywania. Przez chwilę wydaje się, że Osage County jest i rajem i utopią: Indianie paradują w strojach elegantszych niż biali, nikomu nie przeszkadzają mieszane małżeństwa zawierane z zachowaniem ceremoniału chrześcijańskiego i pogańskiego, biali biedacy są kierowcami bogatych indiańskich panienek, a starsi plemienia, siedząc pod ścianami domów, ze stoickim spokojem obserwują szaleństwa młodych – np. wyścigi automobilów.
Wąż w raju
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.