DoRzeczy.pl: Za nami inauguracyjne posiedzenie X kadencji parlamentu, na którym nie brakowało emocji. Sprawy polityczne zostawmy jednak na boku. Borys Budka, szef klubu Koalicji Obywatelskiej, informował niedawno, że gotowa jest już uchwała unieważniające wybór trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Nowa większość sejmowa zapowiada, że jej przyjęcie to tylko kwestia czasu. Jak pan patrzy na te zapowiedzi?
Dr Michał Sopiński: Po pierwsze, należy stwierdzić, że twierdzenia Borysa Budki, co do konieczności szybkości forsowanych przez niego pomysłów są wątpliwe. Nie tak powinien działać Sejm, aby forsować zmiany „jak najszybciej” i za wszelką cenę. Nie jest to poważny sposób uprawiania polityki. Po drugie, należy się zastanowić, czy uchwała Sejmu ma moc ustawową i mogłaby rodzić wiążące skutki prawne. Na to pytanie należy odpowiedzieć negatywnie – kwestie dotyczące powoływania sędziów są regulowane rangą konstytucyjną i ustawową. Taka forma jest podyktowana powagą regulowanej materii. Podważanie statusu sędziów Trybunału Konstytucyjnego godzi w zasadę trójpodziału władz. Decydować bowiem w tej kwestii powinien autorytet prawa, a nie wola posła. Wszelkie działanie w tym względzie musi być zgodne z Konstytucją, a ta nie przewiduje możliwości unieważnienia wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego mocą uchwały. Walor demokracji naszego kręgu cywilizacyjnego zasadza się na stwierdzeniu, że Sejm nie jest organem całowładnym i samowładnym. To znaczy, że nie może podejmować decyzji we wszystkich przedmiotach regulacji, ale że Sejm również obowiązują względy proceduralne i formalne.
W przestrzeni publicznej słychać również różne zapowiedzi dot. Krajowej Rady Sądownictwa. Odbyło się już zresztą pierwsze posiedzenie KRS, które politycy opozycji próbowali sparaliżować.
Jeśli chodzi o uchwałę stwierdzającą wadliwość obsadzenia Krajowej Rady Sądownictwa, to w tym wypadku obowiązujące regulacje prawne również nie przewidują możliwości podjęcia przez Sejm prawnie wiążącej uchwały, stwierdzającej, że mandaty sędziów wybranych do Krajowej Rady Sądownictwa wygasają przed upływem kadencji KRS wskutek podjęcia przez Sejm uchwały w tym przedmiocie. A przecież Sejm jest obowiązany do działania w granicach prawa – zgodnie z art. 7 Konstytucji, który stanowi, że organy władzy publicznej działają na mocy i w granicach prawa.
Dzisiaj zagrożeniem prowadzącym do instrumentalizacji pojęcia prawa jest chociażby wykorzystywanie przez prawników znanych im rozumowań prawniczych i metod wykładni, dzięki którym z zasady rządów prawa całkowicie ad casum wyprowadzane są nowe zasady zawierające obowiązki lub uprawnienia służące obronie określonych stanowisk politycznych. Wówczas pojęcie rządów prawa – którym tak mocno szermowała opozycja przez ostatnie osiem lat – straci swój walor związany z zapewnieniem ładu i porządku prawnego, stając się jedynie kolejnym argumentem używanym przez prawników w politycznym sporze.
Pytanie jednak, czy kiedykolwiek w ogóle chodziło o zapewnienie ładu i porządku prawnego. Słyszymy przecież, że można odwołać prezydenta w drodze referendum...
System demokratycznego państwa prawnego wywodzący się z zachodniej kultury prawnej, nie dopuszcza możliwości swoistego puczu, dokonanego przez nowo wyłonioną większość sejmową. Sytuacja, w której nowa władza niejako odwołuje prezydenta nie jest, jak mówią teoretycy prawa, szlachetnym snem, lecz nocną marą praworządności. Związani z Koalicją Obywatelską prawnicy idą o jeden most za daleko. Obecne, karkołomne rozwiązania prawne przypominają mi sceny z "Kupca weneckiego", a zwłaszcza fragment, który pokazuje że postępowanie na sali sądowej jest u Szekspira całkowitą farsą. Rozstrzygający spór rzekomy doktor prawa jest nie tylko oszustem, przebraną Porcją, lecz również jest osobiście zainteresowany wynikiem rozprawy. Uchodzi mu to na sucho, bo w procesie chodzi wyłącznie o ukaranie Szajloka, z góry uznanego za „złego”. Za wszelką cenę i za pomocą wszystkich możliwych środków.
Zauważa to nawet tak nieprzejednany krytyk rządów Zjednoczonej Prawicy, jak prof. Marcin Matczak, wołając o opamiętanie i mówiąc, że odwołanie prezydenta – w formie referendalnej – byłoby niezgodne z Konstytucją. Art. 127 ust 2 Konstytucji stanowi, że prezydent jest wybierany na pięcioletnią kadencję. Art. 145 ust 1 stanowi o tym, że „Prezydent Rzeczypospolitej za naruszenie Konstytucji, ustawy lub za popełnienie przestępstwa może być pociągnięty do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu”. Do odwołania prezydenta z urzędu są przewidziane co najmniej dwie procedury konstytucyjne, specjalnie do tego celu przewidziane.
Jakie?
Pierwsza z nich, to wybory prezydenckie, które są zaplanowane na 2025 rok. Druga, to postawienie prezydenta w stan oskarżenia przed Trybunałem Stanu i złożenie go z urzędu. Konstytucja jednak nie przewiduje samowolnego odwołania prezydenta przez nowo wyłoniony rząd, albo nawet w drodze wyrażenia woli przez naród w referendum ogólnokrajowym. To oznacza, że jeśli prezydent nie złamie Konstytucji lub ustawy, nie ma możliwości jego przedwczesnego odwołania. Obowiązują tutaj specjalne procedury, których w państwie prawa należy się trzymać. One gwarantują nam nie tylko poszanowanie dla systemu prawa, ale także jego spójność, ciągłość urzędów i racjonalność. Pomysły na odwołanie prezydenta przed upływem kadencji bez rażącego uchybienia temu urzędowi przypominają bardziej bezrefleksyjne ścieranie się lewicy z prawicą, motywowane absolutystycznymi postulatami. Funkcjonowanie państwa w warunkach geopolitycznych to jednak coś więcej, niż li tylko zmiana władzy.
Wróćmy do ewentualnej uchwały ws. sędziów Trybunału Konstytucyjnej. Przypomnijmy, że od tych trzech kandydatów na sędziów, wybranych jeszcze przez rząd PO-PSL, których wybór unieważnił później Sejm, prezydent nie odebrał ślubowania. To chyba powinno rozstrzygnąć sprawę?
Zgodnie z art. 5 ustawy o statusie sędziów Trybunału Konstytucyjnego, stosunek służbowy sędziego Trybunału nawiązuje się po złożeniu ślubowania przed Prezydentem. Art. 4 ustawy o statusie sędziów Trybunału Konstytucyjnego podaje „osoba wybrana na stanowisko sędziego Trybunału składa wobec Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej ślubowanie”. Prawodawca użył w tym zwrocie sformułowania „osoba”, a nie „sędzia”, co przez pryzmat interpretacji językowej oznacza, że to fakt złożenia ślubowania przed Prezydentem legitymuje kandydata na Sędziego Trybunału Konstytucyjnego, a nie sam fakt przejścia przez określoną procedurę. Wykładnia językowa jest pierwszą o i podstawową formą interpretacji, którą stosujemy dokonując wykładni prawa.
Załóżmy jednak, że nowa większość rzeczywiście przyjmie wkrótce taką uchwałę. Jakie będzie rodzić skutki? Czeka nas potencjalnie polityczna awantura i chaos prawny?
Jeśli chodzi o uchwałę, są uzasadnione wątpliwości, czy ona byłaby skuteczna. Jeśli nawet założymy, że odwołamy nią obecny skład sędziowski KRS, to pozostaje pytanie jak należy wybrać następców. Ustawa przecież wciąż nie ulegnie zmianie. Pytanie o moc obowiązującą to jedno, ale druga kwestia dotyczy pociągnięcia za sobą zmian w świecie rzeczywistym i możliwości ich respektowania oraz uznania takiej uchwały przez środowisko prawnicze, w szczególności obecnych sędziów. Być może więc taka uchwała nie wywołałaby zmian w świecie zewnętrznym. Jest uzasadniona obawa, że taka uchwała byłaby niezgodna z Konstytucją.
Wygaśniecie mandatu sędziego Trybunału Konstytucyjnego przed upływem jego kadencji może się dokonać wyłącznie na podstawie przypadków określonych w ustawie o statusie sędziów Trybunału Konstytucyjnego (art. 18) i są to: 1) śmierć sędziego Trybunału; 2) zrzeczenie się przez sędziego Trybunału urzędu; 3) skazanie sędziego Trybunału prawomocnym wyrokiem sądu za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego lub umyślne przestępstwo skarbowe; 4) prawomocne orzeczenia dyscyplinarnego o złożeniu sędziego Trybunału z urzędu. Ustawa nie przewiduje więc możliwości odwołania sędziego Trybunału Konstytucyjnego drogą uchwały Sejmu.
Nowa większość parlamentarna idzie jednak dalej. Pojawiają się wręcz pomysły, by "unieważnić" uchwałą sejmową wyrok TK ws. aborcji.
Zgodnie z art. 190 ust. 1 Konstytucji, orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego mają moc powszechnie obowiązującą i są ostateczne. Próby unieważnienia wyroków TK byłyby więc jawnym bezprawiem. Prawodawca i ustrojodawca, nie przewidzieli w naszym porządku prawnym możliwości wpływania na zapadłe orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Jeśli są one podważane, to podważany jest cały polski system prawny z Konstytucją na czele.
Ostateczność orzeczeń TK jest podyktowana koniecznością zapewnienia pewności prawa oraz bezpieczeństwa prawnego. System, w którym zwykłą uchwałą sejmową można podważać wiążące orzeczenia, nie jest ani efektywny ani nie ma nic wspólnego z państwem prawa. Ponadto, podważenie orzeczenia TK godzi w niezawisłość sędziowską i niezależność sądów. Postulaty większości sejmowej przypominają obecnie raczej przeprowadzenie rewolucji lub puczu i nie mają one za wiele wspólnego z praworządnością.
Zmieńmy wątek. Politycy opozycji spotkali się niedawno z przedstawicielami organizacji LGBT, którzy wyrazili oczekiwania wobec nowego rządu. Wśród nich znalazło się m.in. zaostrzenie przepisów Kodeksu Karnego w kontekście mowy nienawiści. Część polityków wyraziła już przekonanie, że stanie się to wkrótce. Jak pan ocenia ten pomysł? Jeśli spojrzymy na Zachód, to widać wyraźnie, że ten koncept służy raczej do kneblowania debaty i próby cenzury, niż realnej ochrony kogokolwiek.
Zmiana przepisów karnych wymaga zmiany ustawy kodeks karny. Nowelizacja to częściowa zmiana obowiązującego aktu prawodawczego przez inny akt normatywny tej samej, albo wyższej mocy prawnej, później wydany. Z kolei mowa nienawiści jest zjawiskiem, które polega na używaniu języka w celu rozbudzenia, rozpowszechniania czy usprawiedliwiania nienawiści i dyskryminacji, jak również przemocy wobec konkretnych osób, grup osób, przedstawicieli mniejszości czy jakiegokolwiek innego podmiotu będącego „na celowniku” danej wypowiedzi.
Faktycznie, w warunkach zachodnich ta definicja została sprowadzona nie do obrony wszystkich uciśnionych, ale do forsowania przez różne mniejszości własnej wizji świata. Jest to niebezpieczne, ponieważ ta wizja często jest sprzeczna z obiektywną naturą bytu ludzkiego. Jak to obserwujemy, na Zachodzie praktyczne definiowanie mowy nienawiści jest słowem-wytrychem służącym do usprawiedliwiania wynaturzeń. To z kolei może prowadzić do niesprawiedliwości. To nie ma nic wspólnego z ochroną praw lub porządkiem prawnym.
Tylko, czy takie przepisy są w ogóle w Polsce potrzebne? Czy dzisiejsze przepisy Kodeksu Karnego nie chronią wystarczająco?
Lewicowe motywacje są dyktowane przez chęć wprowadzenia dyktatury relatywizmu w pojmowaniu prawa oraz ochrony praw jednostki. Istnieje obawa, że regulacje mowy nienawiści w swoim programowym założeniu mają działać nie erga omnes, ale wyłącznie wobec chrześcijan, którzy propagują wartości pro-life, tradycyjnej rodziny i klasycznej interpretacji rzeczywistości, które są interpretowane właśnie jako mowa nienawiści. Z kolei tam, gdzie faktycznie mamy do czynienia z przemocą wobec konkretnej grupy osób, jest milczenie rewolucjonistów. Takie dysproporcje nie będą miały nic wspólnego z państwem prawa czy realną ochroną tych, którzy tej ochrony potrzebują. Praktyka pokazuje, że w warunkach polskich problem mowy nienawiści nie jest intensywny. Mamy też przecież przepisy kodeksu karnego dotyczące przestępstwa znieważenia i zniesławienia. Wydają się spełniać swoją rolę.
Czytaj też:
Sopiński: Chcemy stać się Uniwersytetem Wymiaru Sprawiedliwości