Mija tydzień od próby przejęcia TVP, PAP i PR przez Bartłomieja Sienkiewicza i jego namiestników. Przy cichym przyzwoleniu Brukseli i samozadowoleniu medialno-politycznego establishmentu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to, co wydarzyło się 20 grudnia, przejdzie do najnowszej historii Polski. Być może brzmi to dla niektórych nazbyt patetycznie, albo wręcz groteskowo. Trudno, przyjmuję. Fakty są jednak takie, że to, co dzieje się od tygodnia – zwłaszcza w obu siedzibach Telewizji Polskiej – jest bezprecedensowe. Dość powiedzieć, że pierwszy raz od wprowadzenia stanu wojennego w 1981 roku, wyłączono sygnał telewizyjny oraz zawieszono nadawanie kilku kanałów TVP. Ot tak, po prostu. Był sygnał, nie ma sygnału. I tak od tygodnia. Jakby TVP Info nigdy nie istniało.
Przez ostatni tydzień wydarzyło się tyle, że właściwie każdy z wielu wątków zasługuje na osobny tekst. Stąd proszę wybaczyć pewną skrótowość, ale jest ona w jakimś stopniu konieczna, by spojrzeć na to, co się dzieje, z szerszej perspektywy.
Przejmowanie państwa
Od wieczoru wyborczego, a już przynajmniej od kilku dni później, było wiadome, że w Polsce nastąpi zmiana władzy, a media publiczne, w tym przede wszystkim TVP, czeka rewolucja. Nie spełniły się histeryczne, a przy tym groteskowe scenariusze, snute od miesięcy przez polityków ówczesnej opozycji i wspierających ich medialnych pałkarzy. Nie było więc fałszerstwa wyborczego (jeśli już rozpatrywać ten wariant, to raczej w drugą stronę), wojska na ulicach, przerwania na czas nieokreślony obrad Sejmu przez marszałka-seniora (gdy sądzono, że będzie to przedstawiciel PiS), czy wreszcie wielomiesięcznego odwlekania zaprzysiężenia rządu przez prezydenta. Tak, choć brzmi to absurdalnie, wszystkie te scenariusze były rozważane zupełnie na poważnie przez publicystów i polityków lewicowo-liberalnych. Inna rzecz, że w wytwarzaniu histerii byli konsekwentni do samego końca. Ostatecznie, jak doskonale wiadomo, mieliśmy do czynienia z normalnym procesem zmiany władzy. Owszem, maksymalnie rozciągniętym, momentami przypominającym farsę, ale jednak opartym na Konstytucji i przepisach prawa.
Przez te dwa miesiące wielu polityków obozu rządzącego i dziennikarzy zastanawiało się, jakie będą pierwsze kroki nowego rządu i jak szybko przyjdzie szeroko pojęta „miotła”. To, że przyjdzie, było jasne dla wszystkich. Tak było, jest i zapewne w najbliższej przyszłości, będzie. I to bez względu na to, ile będziemy słyszeć o potrzebie „odpolitycznienia”, czy „naprawy” państwa. Rozmówcy dzielili się na ogół na dwie grupy. Pierwsza z nich, nazwijmy ich „legalistami”, uważała, że zmiany, owszem, będą, ale mocno rozciągnięte w czasie. Najkrócej rzecz ujmując, wskazywano na to, że pewnych rozwiązań i decyzji „nie da się” tak po prostu wprowadzić w życie – bo ustawy, prezydent, różnego rodzaju bezpieczniki, kadencyjność, czy np. okresy wypowiedzeń. Słowem – prawo. Żeby była jasność – mieli oni rację, ale nie brali pod uwagę jednej rzeczy (albo jeśli brali, to była ona niżej w hierarchii).
I tu mamy drugą grupę, która stawiała ją na pierwszym miejscu. Chodzi oczywiście o – określmy to ładnie – wolę polityczną. W tym momencie bez znaczenia jest to, czy wynika ona z żądzy zemsty, frustracji, potrzeby igrzysk politycznych, czy jeszcze czegoś innego. Druga grupa, do której sam się zaliczam, wskazywała, że zmiany będą szybkie, głębokie i robione w niektórych miejscach „na rympał”. Innymi słowy, grupa ta nie miała większych złudzeń wobec motywacji i determinacji nowej ekipy rządzącej. Podobnie instytucji unijnych, czy środowisk sędziowskich. Tym bardziej, że różnych cytatów było aż nadto. Od samego początku było wiadomo, że Tuskowi będzie wolno więcej. Zwłaszcza, że także UE jest na rękę, by „zrobić porządek” w Polsce. W związku z tym, nie ukrywam, że z pewnym zaskoczeniem przeczytałem wpis mojego redakcyjnego kolegi Łukasza Warzechy, który na Twitterze przyznał (i za to szacunek), że rozważał różne warianty działania nowej władzy, łącznie z bardzo pozytywnymi, ale za bardzo mało prawdopodobny uznał wariant, który jest obecnie realizowany, czyli „pójście na rympał z konsekwencjami w postaci postępującego dualizmu prawnego, niepewności prawa i potencjalnych niepokojów społecznych”. W moim przypadku było akurat dokładnie odwrotnie, choć nie odczuwam z tego powodu żadnej satysfakcji, a wręcz przeciwnie, wolałbym się głęboko pomylić. Zakładam jednak, że Łukaszowi po prostu bliżej do pierwszego obozu, czyli „legalistów”.
Akcja "Rympał"
W tym miejscu dochodzimy do tego, co zaczęło się tydzień temu, a więc siłowego przejęcia mediów publicznych. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że pierwsze uderzenie pójdzie właśnie tam. Tak być musiało – z powodu przeszłości, czyli ostatnich lat i chęci rewanżu oraz przyszłości, czyli nadchodzących wyborów. Donald Tusk nie mógł sobie po prostu pozwolić, by mieć przeciwko sobie media publiczne. I odłóżmy tu na bok narrację, że nikt ich nie ogląda. Jeśli dodamy do tego polityczne i osobiste emocje, to wyrok mógł być tylko jeden. Tyle tylko, że wyrok nie oznacza automatycznie sposobu jego wykonania. Owszem, Donald Tusk zapewne chciał pokazać swoją sprawczość i spełnić oczekiwania wyborców, a przy okazji „odegrać się” za ostatnie lata, ale to, na co zdecydował się lider PO, to ruch i zaskakujący i niezwykle niebezpieczny.
Jako, że nie jestem prawnikiem, to nie będę się wdawać w prawnicze dywagacje. Zwłaszcza, że zainteresowani bez problemu znajdą wiele ekspertyz i opinii, które wskazują, że wariant zastosowany przez pułkownika „Rympałka”, czyli ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza (dosłużył się stopnia podpułkownika Urzędu Ochrony Państwa) jest zwyczajnie bezprawny. Warto pamiętać, że w grze było również wiele innych wariantów. Owszem, część z nich była trudna politycznie (zmiany ustawowe), niepewna prawnie (różne wątpliwości), albo zwyczajnie czasochłonna. Wydaje się jednak, że można było znaleźć i takie, które nie budziłyby aż takich kontrowersji. Tymczasem Bartłomiej Sienkiewicz zdecydował się iść na „rympał”. Aż przypomniała mi się jego pamiętna konferencja, gdy rządziła koalicja PO-PSL, na której z marsową miną zapowiadał rozprawienie się ze środowiskiem kibiców piłkarskich, mówiąc „idziemy po was”. W tym miejscu warto jeszcze przytoczyć jego inny cytat, który dziś nabiera ponurego znaczenia – „państwo ma monopol na przemoc”.
Sienkiewicz postanowił w skoku na media publiczne powołać się na uchwałę (sic!) Sejmu, która wzywała go do działań. Tę samą uchwałę, o której nieco wcześniej marszałek Sejmu Szymon Hołownia słusznie mówił, że nie ma żadnego znaczenia prawnego, bo jest to wyłącznie wyrażenie opinii. To prawda, tego typu uchwały to na ogół gesty czysto symboliczne, które czasem służą do postawienia opozycji w trudnej sytuacji. Wystarczy cofnąć się pamięcią do poprzedniej kadencji. Tymczasem pułkownik „Rympałek” uczynił z niej fundament swoich działań, które próbował (bo nie wszędzie się udało) przeprowadzić w ekspresowym tempie. Sposób przejęcia i cała otoczka przypominają jednak dzikie lata 90., albo jakąś republikę bananową, aniżeli „demokratyczne państwo prawa” i „rządy prawa”, o których tak często gardłowali politycy koalicji 13 grudnia. Cóż to jest bowiem za argument, że prezydent jest z przeciwnego obozu politycznego, więc nie zgodziłby się na żadne zmiany? Żaden. Tak to po prostu czasami wygląda w demokracji. Świadomość tego mają także ludzie zaangażowani w proces przejmowania mediów. Najdobitniej świadczy o tym screen ujawniony przez dziennikarza Marcina Dobskiego, na którym widać fragment konwersacji grupowej z komunikatora WhatsApp, do której należeli m.in. namiestnicy Bartłomieja Sienkiewicza. Jeden z użytkowników podsumował to krótko "pachnie stanem wojennym". Wręcz cuchnie.
Tu zresztą mamy pierwszą różnicę, między przejmowaniem mediów publicznych za czasów PiS, a obecną koalicją. Można się nie zgadzać z tym, co robiła Zjednoczona Prawica, ale wszystko było oparte na prawie, a przede wszystkim – na ustawach. Owszem, kalendarz wyborczy i wybór Polaków sprawiły, że miała ona pełnię władzy, ale powtórzę, cóż z tego? Koalicja 13 grudnia powinna albo spróbować porozumieć się w tej sprawie z prezydentem (czy aby na pewno była to próba z góry skazana na niepowodzenie?), albo znaleźć inny sposób. Tymczasem Donald Tusk i jego ferajna spróbowali rządzić uchwałami (!). Uchwałą zmieni się przecież media publiczne, KRS, Trybunał Konstytucyjny...
Powrót do lat 90.
Wróćmy jednak na chwilę do tych bandyckich metod, za pomocą których usiłuje się przejąć media publiczne. Problem z nimi jest taki, że niezależnie od tego, co teraz napiszę, to słowa będą blednąć wobec rzeczywistości. Przyznam, że, choć byłem i jestem pełen jak najgorszych przeczuć i oczekiwań wobec nowej ekipy rządzącej, to sposób skoku na media zaskoczył mnie dosyć mocno. Do głowy mi (i zapewne nie tylko mi) nie przyszło, że nowi namiestnicy posuną się do odłączenia sygnału telewizyjnego kilku kanałów i nasłania „karków” z „ochrony”. To, że nie byłoby to możliwe bez „pomocy” z wewnątrz, to rzecz oczywista. Na ogół wszelkie przewroty opierają się przede wszystkim na tym elemencie. Tutaj dochodzi jeszcze niejasna rola służb specjalnych, które także mają przecież w takich instytucjach swoich ludzi. Powtórzmy to więc ponownie: o to pierwszy raz od 1981 roku, bez słowa wyjaśnienia, wyłączony zostaje sygnał telewizyjny, a kilka milionów Polaków ma prawo czuć się zdezorientowanych. Co ze starszą widownią, która nie ma np. dostępu do internetu, czy innych źródeł informacji? Bez żadnej informacji (nawet planszy, czy paska) nie są emitowane najważniejsze kanały informacyjne TVP. Sytuacji na pewno nie rozwiązało pierwsze wystąpienie Marka Czyża, który nieudolnie, bez ładu i składu, próbował „wyjaśnić” nie do końca wiadomo co.
System medialny stara się obecnie domknąć. Podczas kampanii prezydenckiej Rafał Trzaskowski z rozbrajającą szczerością powiedział do reportera TVP „spieszcie się zadawać pytania”. I w gruncie rzeczy o to idzie gra. Media publiczne na wielu poziomach zmieniły rynek medialny w Polsce – reklamowy, ale i informacyjny. Media komercyjne, nie mogły bowiem przemilczeć pewnych rzeczy i udać, że ich nie ma. Oczywiście, że można mieć zastrzeżenia do TVP w poprzednim kształcie, ale media komercyjne, a zwłaszcza TVN, musiały reagować i budować swoją narrację. Przed 2015 rokiem mogły różne tematy obejmować zmową milczenia. Znowu te prawicowe spiski, prawda? Proszę sobie zatem przypomnieć, kto transmitował zeznania Bronisława Komorowskiego w procesie dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego i płk. Aleksandra L., b. oficera Wojskowych Służb Informacyjnych. Michał Rachoń smartfonem. Do Pałacu Prezydenckiego wpuszczono operatorów Telewizji Polskiej, TVN, Polsatu i Superstacji. Wszystkie uznały, że zeznania "na żywo" byłego prezydenta nie są interesujące. Oczywiście, osiem lat to długo. Zmieniła się Polska, zmienili Polacy, zmieniły media społecznościowe i same media. Pewnych rzeczy nie da się cofnąć, ale próby zostały już podjęte, co doskonale widać choćby na przykładzie informowaniu o grupie "Wejście" na WhatsAppie.
Donald "wszystko mogę" Tusk
Dlaczego jednak Tusk i pułkownik "Rympałek" zdecydowali się na taki wariant? Odpowiedź jest prosta i brutalna zarazem: bo mogli. Po pierwsze, od samego początku było jasne, że nowy rząd może liczyć na przychylność Brukseli. Tusk dostał od niej de facto zielone światło na dokonywanie takich zmian, jakie uzna za stosowne, by przywrócić "praworządność". W istocie chodzi rzecz jasna o zrobienie wszystkiego, by PiS (i szerzej prawica) do władzy już nie wrócił, a przynajmniej w najbliższej przyszłości. Naiwny będzie ten, kto będzie sądził, że Bruksela jakkolwiek zareaguje. Nie zareaguje, czego najlepszym dowodem jest fakt, że skok na media odbył się dokładnie w dniu wizyty wiceszefowej KE Very Jourovej, komisarz ds. sprawiedliwości. Tusk i jego ferajna mogą więc praktycznie wszystko.
I znów, nie jest to teoria spiskowa, ale opis stanu faktycznego. Nie dotyczy on zresztą wyłącznie Polski. Wystarczy sobie przypomnieć, że dopóki Viktor Orban był w Europejskiej Partii Ludowej, to cieszył się ogromnymi względami i jej parasolem ochronnym. Podobnie jak Bojko Borisow w Bułgarii, który oskarżany był o wiele poważniejsze przestępstwa, a który stworzył u siebie system mafijno-oligarchiczny. To po prostu taka europejska doktryna Neumanna – dopóki jesteś z nami, to włos ci z głowy nie spadnie. A Tusk był, jest i będzie. Akcja Sienkiewicza jest, co również oczywiste, wspierana także przez media liberalno-lewicowe. Trudno się dziwić. Dla nich wyeliminowanie Telewizji Polskiej i zrobienie z niej TVN-bis to sytuacja idealna. Po pierwsze, obecna sytuacja generuje dla TVP straty rzędu 2-3 milionów złotych dziennie. Po drugie, zaprzyjaźnieni, często wywodzący się z mediów komercyjnych ludzie, nie zrobią przecież krzywdy "swoim". Po trzecie, cała rzesza dziennikarzy tylko przebierała nogami, by wejść do TVP i zgarnąć solidne stawki. Ponownie nie obrażajmy swojej inteligencji i nie udawajmy, że chodzi tu o coś innego. Do TVP wrócił już stary zaciąg, a za chwilę dołączą kolejni. Wystarczy pobieżna lektura biogramów, czy mediów społecznościowych, by dostrzec, ile warte są bajki o "odpolitycznieniu" mediów publicznych.
Co dalej?
Skok na media publiczne za pomocą takich narzędzi, to jednak otwarcie puszki Pandory. To, że uchodzi on na razie na sucho, może być impulsem do kolejnych operacji zakładających łamanie prawa. Zwraca na to uwagę m.in. Piotr Semka w swoim felietonie w najnowszym numerze "Do Rzeczy". "Można wyobrazić sobie sądową delegalizację partii PiS, a nawet skrócenie kadencji prezydenta Andrzeja Dudy. Usłużni prawnicy znajdą odpowiednie uzasadnienia, wierne Platformie media doskonale to wytłumaczą, a Bruksela nie będzie krytykować swego najwierniejszego syna w Warszawie. Każdy akt bezprawia, który udaje się bez bezpośrednich konsekwencji, skłania takich polityków jak Donald Tusk do rozważania kolejnej akcji politycznego drapieżnictwa. Jedyne pytanie brzmi: W jakim stopniu opinia publiczna będzie wyczulona na takie akty bezprawia?" – pyta słusznie publicysta.
Jeżeli można zrobić coś raz, to dlaczego nie spróbować kolejny? Wyobraźmy sobie na chwilę, że nowa koalicja straci władzę za cztery lata (a może i szybciej). Dlaczego nowa władza nie miałaby skorzystać z tych samych metod? Po co bawić się w jakiekolwiek ustawodawstwo, skoro można przyjąć uchwałę sejmową, stwierdzającą np., że działanie TVN-u jest sprzeczne z polską racją stanu, a następnie odciąć jego sygnał, a na Wiertniczą wysłać karków z ochrony? Zresztą na ten precedens i niebezpieczeństwo zwrócił również uwagę Jan Rokita, który przyznał, że po raz pierwszy od odzyskania wolności konflikt polityczny wysadził ustrojowe bezpieczniki. "Liczyć możemy już raczej na prywatny strach ludzi władzy, albo działające jeszcze w nich hamulce moralne. Są przecież świadomi tego, że w polityce próba robienia wszystkiego, co się chce, musi w końcu okazać się szaleństwem. Pewnie będą się więc bali posunąć zbyt daleko, wiedząc, że to prosta droga do wywołania chaotycznego i wściekłego oporu. Tym niemniej zrobiło się jakoś nieprzyjemnie ostro i groźnie…" – puentuje.
Dziś mija dokładnie tydzień od próby siłowego przejęcia mediów publicznych. Zdaję sobie sprawę, że wiele wątków wymagałoby jeszcze rozwinięcia. Części nawet nie zasygnalizowałem, ale nie znaczy to, że nie są istotne. W gruncie rzeczy, w całym tym sporze, paradoksalnie najmniej chodzi o media publiczne. W istocie chodzi zaś o rzeczy dużo, dużo poważniejsze. Przed polską prawicą niezaprzeczalnie bardzo trudny czas. Tylko od niej zależy, w którą stronę pójdzie i jakie wnioski wyciągnie.