Sławomir Nowak, były partyjny ulubieniec Donalda Tuska, były minister infrastruktury, miłośnik zegarków i firmy MDI oraz balowicz żartujący sobie przy kielichu z innymi właścicielami III RP z przekrętów na kolei (polecam łaskawej uwadze czytelników kolejne udostępniane w Internecie przez „Gazetę Polską” taśmy z „kelnerskiego” cyklu, zupełnie niesłusznie przysłaniane bieżącymi wydarzeniami), znowu powrócił na łamy.
Tym razem przyczyną powrotu była wiadomość, że aby Nowaka wreszcie zdjąć Polakom z oczu, komisarz Bieńkowska załatwiła mu pracę w Brukseli. Na niewysokim stanowisku, ale – jak to w Brukseli – dobrze płatną. Przy okazji miał się też na eurofuchę załapać inny zasłużony, a skazany sądownie członek PO, Krzysztof Lisek. Sam Nowak informację zdementował i zapowiedział pozew, co przywodzi na myśli stare powiedzonko księcia Gorczakowa.
Prawda czy nie, rzecz pokazuje, że kłopot z Nowakiem ma charakter systemowy. I planowana przez kolegów z partii rządzącej zmiana prawa, która sprawi, że karany za zegarek kolega znów stanie się niekaranym, tego problemu nie rozwiązuje. Problemem owym jest, gdzie podziać polityków chwilowo skompromitowanych.
Problem jest tym bardziej palący, że skompromitowanych trwale u nas nie ma. To nie Ameryka, gdzie po kompromitacji trzeba po prostu zejść z arenki – u nas po aferze czy wyroku jej bohater nadal kręci się wokół swej partii, wierząc, i słusznie, że koledzy coś mu tam załatwią na chude lata, jakieś cargo czy inną spółeczkę, a za jakiś czas da się wrócić do działalności politycznej.
To nie Ameryka także dlatego, że tam do polityki ludzie przychodzą skądś, co oznacza też, że mają dokąd wrócić. Nikt nie wybrałby polityka, którego zawodem jest polityka. U nas zupełnie odwrotnie – dochowaliśmy się całego pokolenia ludzi, którzy wprost z politologicznych studiów poszli do młodzieżówki, potem nosili teczkę za partyjnym baronem, a potem partia rzuciła ich na państwowe stanowisko.
Stworzenie dla nich jakiegoś przytułku im. Nowaka (koniecznie z grupą wsparcia i pomocą fachowych terapeutów od „syndromu odstawienia”) jest więc kwestią elementarnej wrażliwości społecznej.