"Tak" dla prawicowego multi-kulti
  • Maciej PieczyńskiAutor:Maciej Pieczyński

"Tak" dla prawicowego multi-kulti

Dodano: 
Wokalistka Luna
Wokalistka Luna Źródło: PAP/EPA / Jessica Gow
"Jestem Polakiem, więc mówię po polsku" – tak sparafrazowane słowa Dmowskiego powinny być mottem współczesnych patriotów. Jeśli coś dziś w Polsce wymaga obrony przed agresją, to jest to przede wszystkim język. Dowiodła tego m.in. Eurowizja.

Jesteśmy narodem żałośnie zakompleksionym. Patrzymy z góry na Wschód (jedni na Rosję, inni na Ukrainę), a jednocześnie płaszczymy się przed Zachodem. Żeby nie było wątpliwości – nie chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy opuścić UE czy NATO. Przeciwnie – nasze miejsce jest na Zachodzie. Ale to nie oznacza, że powinniśmy rezygnować z naszej tożsamości.

Można gardzić Eurowizją i z wyższością stwierdzać, że to podrzędny festiwal niezbyt ambitnej muzyki, takie disco-europo. Tyle że to disco-europo oddaje aktualne tendencje w zachodniej popkulturze. A także w ideologii, która tę popkulturę zdominowała. Na ten temat w aktualnym „Do Rzeczy” pisze Zuzanna Dąbrowska, i tekst ten gorąco polecam. Ja natomiast chciałbym poruszyć jeden konkretny, pozornie tylko niszowy wątek, związany z ostatnią Eurowizją. Mianowicie: kwestię językową. Polacy kłócą się, czy nasze reprezentantki (w tym roku Luna, w ubiegłym Blanka) potrafią śpiewać, czy i jak dobrze prezentują się na scenie. Ale jakoś – niestety! – mało kogo oburza, że śpiewają po angielsku. A to powinno oburzać każdego, kto uważa się za polskiego patriotę lub prawicowca. Jak można uważać za reprezentanta Polski w międzynarodowym konkursie piosenki kogoś, kto śpiewa po angielsku? Przecież to kompletny absurd.

I tu dochodzę do „prawicowego multi-kulti”. To prawda, że większość wykonawców podczas Eurowizji śpiewa nie w swoich językach narodowych, tylko po angielsku (pomijam tych, dla których angielski to narodowy…). W tym roku chlubnymi wyjątkami byli wykonawcy, reprezentujący Grecję, Włochy, Ukrainę czy Armenię. Piosenki Mariny Satti (Grecja) i Ladanivy (Armenia) dodatkowo nie tylko były zaśpiewane w językach ojczystych, ale i w aranżacjach, nawiązujących do rodzimego folkloru. U większości pozostałych uczestników właściwie nie było ani widać, ani słychać, z jakiego kraju pochodzą. Eurowizja jest doskonałą ilustracją lewicowej pseudoróżnorodności. Pseudo, ponieważ w rzeczywistości nie chodzi o to, by pokazać kultury muzyczne różnych krajów, tylko żeby pokazać, że Europa ma jedną kulturę. Kulturę perwersji, o której we wspomnianym artykule pisze Zuzanna Dąbrowska. Europa nie potrzebuje reprezentantów swoich krajów. Europa potrzebuje jedności w manifestacji swojej seksualności. Najlepiej, rzecz jasna, nietradycyjnej. Nie chodzi o żadne multi-kulti, bo „prawdziwych Europejczyków” nie interesuje kultura grecka, polska, włoska czy hiszpańska. Prawdziwe „multi-kulti” powinno mieć charakter prawicowy. Patriotyczny. Czyli: żyjemy w Europie, ale odróżniamy się od siebie nawzajem. I jesteśmy z tego dumni. Chwalimy się przed innymi własną kulturą, zamiast szukać jakieś wspólnego mianownika (seks! Niebinarność!), który by nas połączył. Szanujemy obce kultury, nie próbujemy innym narzucić własnej, ale też tej własnej przed innymi bronimy.

Polacy jednak wolą śpiewać po angielsku i naśladować innych. A przecież w ten sposób nigdy nie zainteresujemy świata polskością. Kogo interesuje marna kopia amerykańskiego/brytyjskiego popu? Mamy bogatą kulturę ludową. Folklor to nie tylko disco-polo. Nie chodzi o to, by w świat puścić nowe „koko-euro-spoko”. Można przecież zrobić tak jak Ormianie czy Grecy – rodzimą muzykę ludową unowocześnić, zaaranżować tak, by niosła tradycyjne treści, ale jednocześnie wpadała w ucho Anglika, Niemca czy Holendra. A, co najważniejsze, zaśpiewać to po polsku. Że Anglik nie zrozumie? Absurdalny argument. Nie mówimy przecież o poezji śpiewanej czy ambitnych protest-songach. Mówimy o muzyce popularnej. A w muzyce popularnej najważniejsza jest wpadająca w ucho muzyka. Tekstu i tak nikt nie słucha. Szczególnie, że teksty zazwyczaj są proste jak konstrukcja cepa, powtarzalne i nudne. Wszystkie opowiadają o tym samym. Czyli o miłości (a raczej o zakochaniu). Nikt poważny samymi tekstami się nie zachwyca. Dlaczego więc wstydzimy się swojego języka?

Ten wstyd widać też w innych sferach. Wpadki językowe naszych polityków przez internetową gawiedź i przeciwników politycznych autorów wpadek traktowane postrzegane są w kategoriach grzechów śmiertelnych. Jak Duda albo Tusk powie coś z wyraźnym akcentem polskim, traktowany jest jak najgorszy nieuk, który przynosi Polsce wstyd przed całym światem. I tu widać kompleksy komentujących. Jako filolog zaznaczę, że w posługiwaniu się językiem obcym najważniejsza jest komunikatywność. Niemal niemożliwe jest wyuczenie się języka obcego w takim stopniu, aby akcentu nie było słychać. I tylko zakompleksieni Polacy się tym przejmują… Inny przykład można znaleźć w świecie piłki nożnej. Mamy w reprezentacji dwa przypadki: Taras Romanczuk i Matty Cash. Pierwszy jest Ukraińcem, który przyjął polskie obywatelstwo i dobrze mówi po polsku (a poza tym ma częściowo polskie korzenie). Drugi jest Anglikiem, który przyjął polskie obywatelstwo i w ogóle nie mówi po polsku (a poza tym ma częściowo polskie korzenie). I jaki jest ich dominujący odbiór wśród kibiców? Romanczuk, jako Ukrainiec, jest średnio akceptowany. Cash jest uwielbiany. I mało kto wypomina mu, że nie mówi po polsku. A przecież to powinno być kluczowe. Chcesz być Polakiem? To się naucz języka. Nie można być Polakiem do końca, nie znając języka. Język określa tożsamość. Język określa polskość. Co z tego, że jego przodkowie byli Polakami? Nie żyjemy w średniowieczu, żeby czynić fetysz z tego, kto z jakiego rodu pochodzi. Ważniejsze jest to, co tu i teraz. No ale Cash jest Anglikiem, więc jest fajny, więc go trzeba pokochać i przyjąć, jak swego. A Romanczuk jest Ukraińcem, więc dla jednych jest banderowcem, a dla drugich – po prostu podczłowiekiem ze Wschodu. I naprawdę nie ma tu znaczenia, że Cash gra w o niebo lepszym klubie – bo w reprezentacji gra słabo. Rolę gra przede wszystkim zakorzeniony w polskiej mentalności wiernopoddańczy stosunek do Zachodu.

Jeśli czegoś trzeba dziś w Polsce bronić, to przede wszystkim języka właśnie. I kultury, której nośnikiem jest ten język. Polski język. Jeśli nie będziemy mówić do świata po polsku, to świat się nami nigdy nie zainteresuje.

Czytaj też:
Holandia zdyskwalifikowana. Wiadomo, co się stało na Eurowizji

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także