Dokładnie prawie dekadę temu na rynku taksówkarskim w Polsce nastąpiła rewolucja. W sierpniu 2014 r., najpierw w Warszawie, pojawił się Uber. Dwa lata później nad Wisłę wkroczyła kolejna firma – Taxify, która później zmieniła nazwę na Bolt. Oba technologiczne koncerny właściwie zrewolucjonizowały przewozy osób. Po pierwsze, nie trzeba już nigdzie dzwonić, żeby zamówić taksówkę. W aplikacji wybiera się miejsce startu i cel przejazdu, przed podróżą akceptuje się kwotę (a ta pobiera się sama z karty), a potem można śledzić jeszcze trasę przejazdu taksówkarza i wyjść z domu idealnie kilka sekund wcześniej, zanim zaparkuje przed bramą.
Uber i Bolt od początku były zmorą taksówkarzy. Nie tylko dlatego, że do lamusa odchodził ich świat taksówkarskich korporacji trzymających w zasadzie monopol na rynku ściśle regulowanym (by zostać taksówkarzem, trzeba zdać egzamin, a ten był w zasadzie „nie do zdania”, gdy nie miało się do niego własnej, zwykle opłaconej drogi lub koneksji). Zagraniczne firmy były ciosem dla polskich szoferów, głównie cenowym. Początkowo ceny przejazdów oferowanych przez Ubera były często niższe o 20–30 proc. w porównaniu ze standardowymi stawkami taksówkarskimi. Podobnie Bolt, chcąc zdobyć klientów, oferował jeszcze niższe ceny, zniżki i promocje, które mogły wynosić nawet do 50 proc. ceny przejazdu. Dla porównania: kurs z centrum Warszawy do
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.