Parlament Europejski 18 lipca zagłosował nad kandydaturą Ursuli von der Leyen na przewodniczącą Komisji Europejskiej. Błędem jest jednak twierdzenie, że to PE wybiera przewodniczącego Komisji. Parlament może wyłącznie przyjąć lub odrzucić kandydaturę zaprezentowaną przez Radę Europejską. Artykuł 17 traktatu lizbońskiego tak opisuje tę procedurę: „Uwzględniając wybory do Parlamentu Europejskiego i po przeprowadzeniu stosownych konsultacji, Rada Europejska, stanowiąc większością kwalifikowaną, przedstawia Parlamentowi Europejskiemu kandydata na funkcję przewodniczącego Komisji. Kandydat ten jest wybierany przez Parlament Europejski większością głosów członków wchodzących w jego skład. Jeżeli nie uzyska on większości, Rada Europejska, stanowiąc większością kwalifikowaną, przedstawia, w terminie miesiąca, nowego kandydata, który jest wybierany przez Parlament Europejski zgodnie z tą samą procedurą”.
Nie wiadomo oczywiście, co to są „stosowne konsultacje” ani na czym ma polegać „uwzględnienie wyborów do PE”. W praktyce proces wyznaczania kandydata, który potem jest przedstawiany parlamentowi, jest nieprzejrzysty i pozbawiony demokratycznej legitymacji. Niczego w tej kwestii nie zmienił zastosowany po raz pierwszy 10 lat temu nieformalny proces wyznaczania tzw. Spitzenkandidaten, czyli wiodących kandydatów. Nie ma on oparcia w traktatach i w przeszłości bywał kwestionowany. Zresztą w żaden sposób nie zwiększa on ani legitymizacji, ani przejrzystości wyboru kandydata.
A trzeba przy tym pamiętać, że w UE – inaczej niż w przypadku krajowych systemów politycznych – Parlament Europejski nie ma inicjatywy ustawodawczej, ma ją natomiast Komisja (a także Rada). Dlatego stanowisko przewodniczącego KE jest niezmiernie ważne.
Ursula von der Leyen w ubiegłej kadencji zbierała jako szefowa Komisji bardzo złe recenzje od swoich współpracowników – komisarzy, na ogół wyrażane jednak poza protokołem. Była oskarżana o to, że jej styl zarządzania jest obcesowy i autorytarny, a przede wszystkim o to, że bardzo wiele decyzji podejmuje ze swojego poziomu bez konsultacji z członkami Komisji, którzy za daną dziedzinę odpowiadają. To, jak widać, nie przeszkodziło w wyznaczeniu jej przez Radę na kolejną kadencję. Ma jednak znaczenie, gdy weźmie się pod uwagę plany pani von der Leyen i możliwość ich realizacji – w wielu przypadkach w praktyce właśnie z pominięciem członków KE odpowiedzialnych za konkretne dziedziny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.