Wśród dziennikarzy polujących na kuluarowe wieści z kręgów rządzących rozeszła się pogłoska, jakoby Donald Tusk, w kolejnym ataku wściekłości za to, że „rozliczenia idą niemrawo”, zagroził Adamowi Bodnarowi wprowadzeniem mu do resortu, jako wiceministra, inkwizytora – Romana Giertycha. Plotka zyskała potwierdzenie, gdy dość nieoczekiwanie, ponad rok po wyborach, w których Giertych dostał z łaski Tuska immunitet, co pozwoliło mu wrócić do kraju z Włoch, gdzie ukrywał się po sławnym omdleniu podczas próby zatrzymania, znalazł się wreszcie prokurator (Beata Syk-Jankowska z prokuratury lubelskiej), który wycofał mu zarzuty.
Twierdzenie, że transakcje zawierane przez Giertycha w imieniu czterech fasadowych spółek, formalnie należących do jego bliskich współpracowników, z firmą Polnord Ryszarda Krauzego, również reprezentowaną w tych transakcjach przez niego samego, wskutek których „zniknęło” ponad 90 mln zł, „nie wyczerpały znamion czynów zabronionych wskazanych w kwalifikacjach prawnych” – jak to ujęła pani prokurator – jest, delikatnie mówiąc, dyskusyjne.
Zwłaszcza że śledztwo prowadzone było przez osiem lat (!) i jeszcze miesiąc temu ci sami prokuratorzy, którzy nagle nie znaleźli w sprawie „znamion czynów zabronionych”, indagowani przez dziennikarzy zapewniali, że ich zarzuty są pewne, mocne, a jedyną przyczyną zamrożenia postępowania jest immunitet poselski podejrzanego.
Ale nie mniej „dyskusyjne” było przecież wycofanie poważnie udokumentowanych zarzutów korupcyjnych ciążących na Tomaszu Grodzkim czy Stanisławie Gawłowskim, a to ludzie Bodnara załatwili swym partyjnym towarzyszom niemal z marszu, od razu po wejściu do prokuratur.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.