DoRzeczy.pl: Donald Trump nałożył cła na Unię Europejską oraz wiele innych państw. Jak pan to odbiera i jakie mogą być tego konsekwencje dla światowych rynków w najbliższym czasie?
Marcin Roszkowski: To jest rodzaj vistu negocjacyjnego – w wielu przypadkach państwa od razu podejmują rozmowy. Trump najczęściej chce osiągnąć coś więcej niż tylko same cła. W przypadku Meksyku i Kanady to posunięcie nie było aż tak dramatyczne. Natomiast stoi za tym głębsza filozofia. Stany Zjednoczone są potężnie zadłużone i muszą sprowadzić część produkcji z powrotem do kraju oraz znaleźć sposób na uporanie się z długiem. Elementem tego nowego porządku jest zarządzanie amerykańskim długiem zagranicznym. Myślę, że cła to dopiero początek, a ostateczny cel to oddłużenie Stanów. Administracja USA może dążyć do tego, by ich obligacje stały się nieoprocentowane lub żeby znalazł się inny sposób na zmniejszenie zadłużenia. Widać wyraźnie, że obecnej administracji zależy na radykalnej redukcji długu narodowego.
Jednak reakcja świata jest niemal histeryczna. Czy uważa pan, że ta histeria – zwłaszcza wśród przywódców europejskich – jest uzasadniona? Przecież Donald Trump argumentuje, że przez lata to inne kraje nakładały cła na amerykańskie produkty, podczas gdy USA otwierały swój rynek bez taryf celnych.
W Stanach od lat ścierają się dwie wizje gospodarki. Z jednej strony mamy globalistyczne podejście, popierane głównie przez demokratów, które zakłada, że produkcja może odbywać się gdziekolwiek, a kapitał nie ma narodowości. W tym modelu ogromną rolę odgrywają usługi finansowe, często oderwane od realnej gospodarki i wartości wytwarzanych dóbr. Pieniądz generuje kolejne pieniądze, ale w praktyce prowadzi to głównie do inflacji. Z kolei republikanie promują bardziej przyziemne podejście, oparte na rzeczywistej produkcji i świadczeniu realnych usług. Obecna administracja chce zrewolucjonizować finanse i budżet USA. Widać to nie tylko w polityce celnej, ale także w działaniach takich jak naciski na sojuszników, by zwiększali wydatki na obronność. To nie oznacza, że powstaje wspólny budżet NATO, do którego każdy dokłada 2–3% PKB. Po prostu wiele państw nie jest przygotowanych na to, by inwestować w obronność w ramach własnych gospodarek, więc często kupują uzbrojenie od amerykańskich firm. W ten sposób USA nie tylko stymulują własny przemysł zbrojeniowy, ale też pośrednio redukują zadłużenie.
Czy w tej strategii widzi pan wymierzone działanie przeciwko Unii Europejskiej? Wielka Brytania, na przykład, objęta jest mniejszymi cłami.
Trochę zapomnieliśmy, że amerykańskie wojska stacjonujące w Europie – głównie w Niemczech – nie są tam po to, by chronić Europę przed Rosją czy Chinami. Ich pierwotnym zadaniem było równoważenie potęgi Niemiec. Oczywiście, to pewne uproszczenie, ale taka była pierwotna koncepcja ich obecności. Jeśli chodzi o Unię Europejską, problem polega na tym, że i tak dominują w niej Niemcy. Dla USA Unia pozostaje ważnym partnerem, ale tylko o tyle, o ile jest dla nich wygodnym tworem. Jeśli przestanie być użyteczna, Stany Zjednoczone będą koncentrować się na umowach bilateralnych z poszczególnymi państwami. Nie mówię tu tylko o kwestiach celnych, ale ogólnie o relacjach politycznych i gospodarczych. Myślę, że amerykańska administracja – a w szerszym kontekście ich „deep state” – doskonale wie, jak prowadzić interesy z poszczególnymi krajami bez konieczności negocjowania wszystkiego na poziomie całej Unii. W tym sensie Unia jako całość nie jest dla Stanów kluczowym partnerem.
Czytaj też:
Chiny odpowiadają na cła Trumpa. Mocny cios PekinuCzytaj też:
Głośne słowa Tuska. "Przygotowanie do rozwiązań z Rumunii"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.