Takie malutkie „cóś”, spowinowacone z postaciami z bajek, z urody podobne do chińskich pamiątkarskich ohydek. Rozlazły się po kraju, bo jak en vogue, to must have. To plaga podstępna, bo kurduple niby niewielkie, a mają moc. Są z brązu, korzeniami wrośnięte w podglebie. Bez koparki nie wyrwiesz. A i tak odrośnie. Bo jak wyeliminować kicz z kraju, gdzie nie obowiązują żadne estetyczne normy, a o wydatkach na artystyczno-promocyjne cele decydują dyletanci?
Bezpieczna fucha
Pieniądze najczęściej pochodzą z budżetu obywatelskiego. Wystarczy, żeby iluś tam radnych pomysł przegłosowało – i do dzieła! I oto mamy rozległą rodzinę paskud, które służą „uatrakcyjnianiu” najbardziej uczęszczanych traktów miast, miasteczek, kurortów. Ich drzewo genealogiczne nie jest jeszcze dokładnie rozpracowane, jednak z pewnością najgrubszy konar obsiadły wrocławskie krasnale. Stąd zjawisko zyskało miano krasnalozy. Uliczne gadżety z brązu wyłaniają się z poziomu trotuaru. Nie mają pomnikowego zadęcia, na ogół mierzą około pół metra lub mniej. Ze swej natury są wesołkowate i kokietliwe, pozbawione intelektualnych ambicji. Zdaniem niektórych – sympatyczne. Wielu jednak uważa, że to lansowanie szmiry za publiczną mamonę. Hajs płynie do bardziej lub mniej znanych artystów, odlewników i montażystów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
