Wtedy nastała era zielonego snu, w którym wiatraki i panele miały zapewnić nam niekończącą się energię z powiewu nadziei i promieni entuzjazmu. Dziś mgła covidowych emocji opadła, a świat znów zaczyna patrzeć na liczby. Nawet Bill Gates, który jeszcze niedawno był ikoną „zielonej rewolucji”, wezwał do zmiany podejścia do walki ze zmianami klimatycznymi, wskazując, że – o dziwo – uboga część naszej planety potrzebuje innych rzeczy niż panele i wiatraki. Ale czy wynika to z jego troski?
Wydaje się, że jego niedawne wypowiedzi można rozszyfrować wprost: AI potrzebuje energii, dużo energii — i to stabilnej. To oznacza atom i węgiel. Wygląda na to, że technologia, która miała nas uratować przed klimatycznym piekłem, a według niektórych nawet przed nami samymi, sama potrzebuje solidnej dawki „czarnego złota”, by w ogóle działać. Wykonując prostą analizę polskiej energetyki, można zauważyć, co rzeczywiście przyczyniło się do spadku emisji CO₂ w naszym kraju w pierwszej kolejności. Wynik? Nowoczesne elektrownie węglowe zrobiły dla klimatu więcej niż całe pogodozależne odnawialne źródła energii, czyli panele i wiatraki.
Dodatkowo, gdyby polska transformacja postawiła w pierwszej kolejności na modernizację wszystkich bloków węglowych do wysokiej sprawności, pozwoliłoby to ograniczyć emisje o ponad 30% — praktycznie więcej niż obecne redukcje wynikające z obciążenia polskiego systemu energetycznego niestabilnymi technologiami. Należy ubolewać, że od 2010 roku Polska zbudowała jedynie 6 GW nowoczesnych, nadkrytycznych bloków węglowych, które działają z wydajnością przekraczającą 45%, zamiast 20 GW. A przecież nawet te 6 GW pozwoliło znacząco ograniczyć emisje, a przede wszystkim zużycie paliwa — w czasie, gdy udział OZE w miksie dopiero raczkował. Krótko mówiąc: zanim przyszły panele, węgiel już znacząco odchudzał emisje. Nie ma wątpliwości, że w alternatywnym scenariuszu, w którym Polska stałaby nowoczesnymi elektrowniami węglowymi, rachunki za energię byłyby dziś znacznie niższe, mimo całej armii przepisów i regulacji dotujących OZE.
Przede wszystkim nasz system energetyczny byłby dużo bardziej odporny na „zielone szaleństwo” i miałby więcej argumentów, by się bronić. Dlaczego więc tak się nie stało? Wystarczy posłuchać polityków, którzy jedyne, co potrafią powiedzieć na swoją obronę w kwestii tych zaniedbań, to to, że „ktoś ich do tego zmusił”. Świat jednak powoli się budzi, bo to rozwój jest jedyną drogą do przetrwania ludzkości. Wyzwania, które nas czekają w przyszłości, nawet analizując przeszłe wydarzenia i statystykę, będą bez wątpienia poważne. Erupcje dużych wulkanów, uderzenia meteorytów, oziębianie klimatu (a nie ocieplanie) — to są zagrożenia, którym bez rozwiniętych technologii, jakich obecnie nie mamy, nie będziemy w stanie sprostać.
Jakiś czas temu byłem w muzeum Wielkiego Krateru, powstałego na skutek zderzenia 45-metrowego meteorytu z Ziemią. Znajduje się tam najlepiej zachowany i najbardziej widoczny krater na naszej planecie. Metaliczny głaz runął około 50 tysięcy lat temu. Ogromna eksplozja roztopiła metal, po czym rozrzuciła go po okolicy w postaci milionów małych kuleczek i kilku większych kawałków. Jeden z nich dumnie stoi na wystawie — można go dotknąć i poczuć bezpośrednie połączenie z odległym kosmosem. Fragment meteorytu składa się z metalu, ma wiele otworów i skomplikowany kształt — trochę jak kawałek rafy koralowej. W tym muzeum dowiedziałem się jednak czegoś znacznie ważniejszego. Mianowicie, że w Morasku, w okolicach Poznania, uderzył ważący setki kilogramów meteoryt — i było to zaledwie 5 tysięcy lat temu! W tamtych czasach na tych terenach istniała rozwinięta cywilizacja pucharów lejkowatych, znana m.in. z pierwszego wizerunku wozu z czterema kołami. Możliwe, że tamto uderzenie było końcem ich świata. Zadajmy więc pytanie: czy dziś jesteśmy w stanie obronić się przed takim incydentem? I czy wiatraki oraz panele dostarczą nam energii, gdy tony ziemi i kurzu zasłonią słońce na wiele miesięcy?
Tymczasem USA, Indie, Chiny — wszyscy inwestują w nowe bloki węglowe i atom. Nawet firmy Big Tech, które jeszcze wczoraj ścigały się w deklaracjach, kto bardziej „neutralny klimatycznie”, dziś po cichu zamawiają megawaty. Ich centra danych dla AI pochłaniają tyle prądu, co całe miasta. Jak ktoś ujął to z przekąsem: „Najpierw zielona energia miała uratować świat, teraz węgiel ma uratować AI, a AI ma uratować nas” — a może AI będzie już ratować tylko samą siebie? Może więc czas zejść na ziemię i zrozumieć, że prawdziwa transformacja energetyczna nie polega na zastępowaniu rzeczy działających ideologią. Bo ostatecznie to nie hasła napędzają świat, tylko megawaty.
Inwestuj w wolność słowa.
Akcje Do Rzeczy + roczna subskrypcja gratis.
Szczegóły:
platforma.dminc.pl
