Ludzie, którzy zmieniają poglądy, nie mają łatwo. W dawnym swoim środowisku uchodzą za zdrajców, w nowym mogą mieć problem z tym, żeby się uwiarygodnić. Niemniej jeśli ktoś przewartościowuje swoje prze konania i zaczyna głosić co innego, niż głosił wcześniej – nie ma przecież w tym nic ani zdrożnego, ani nadzwyczajnego.
To właśnie przypadek Tomasza Terlikowskiego. Z prawicowej „bańki” spadają na tego publicystę anatemy. Kierowane są zarzuty właśnie o zdradę. A tymczasem Terlikowski po prostu pewne sprawy przemyślał na nowo. To nie jest przejaw koniunkturalizmu, lecz efekt poszukiwania prawdy, choć – przyznajmy – nawet przy najlepszych intencjach może ono prowadzić na manowce. Czymś innym jest jednak widoczna u Terlikowskiego potrzeba prowokowania uczestników i obserwatorów życia publicznego, żeby nieustannie zwracać na siebie uwagę. Można odnieść wrażenie, że wkładanie kija w mrowisko stało się receptą na funkcjonowanie tego publicysty w mediach.
Niemniej chcę Terlikowskiego bronić, lecz tym razem nie przed jego dawnymi kolegami z prawej strony polskiej debaty publicznej, którzy – moim zdaniem – bywają wobec niego niesprawiedliwi. Rzecz w tym, że ich uszczypliwości pod jego adresem stały się już zwyczajnie nudne. Tymczasem wypada zauważyć, że Terlikowski jest też wciąż atakowany z lewej flanki, i to w sposób okrutny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
