Prezydent Andrzej Duda przyznał (co prawda nie wprost i nie osobiście, lecz ustami swoich urzędników), że Polski nie stać na spełnienie jego przedwyborczej obietnicy o bardzo daleko idącej pomocy frankowiczom. Tak daleko idącej, że system bankowy by tego nie wytrzymał i by go ratować, wyższe podatki musieliby płacić wszyscy podatnicy. W tej liczbie ci, którzy w tym samym czasie co frankowicze zaciągnęli kredyty złotowe, wówczas dużo mniej dla nich opłacalne, ale i mniej ryzykowne.
Szkoda, że tak długo trzeba było czekać na skonstatowanie tego oczywistego dla wszystkich, którzy potrafią liczyć, faktu. Szkoda, bo każdy dzień zwłoki i utrzymywania, że obietnica ta wbrew zdrowemu rozsądkowi zostanie zrealizowana, każdego z nas kosztował niepotrzebnie wydane pieniądze – na wszystko (od bananów do obsługi długu zagranicznego Polski), co było droższe z powodu słabszego złotego. Słabszego od złotego, którego mielibyśmy, gdyby „rynki finansowe” wiedziały, że ta obietnica przedwyborcza nie zostanie spełniona.
To dotyczy również innych obietnic, które wtych warunkach budżetowych są „nierealizowalne” – „nierealizowalne” dla każdego, komu przyszłość Polski leży na sercu. Rządzący powinni więc poinformować opinię publiczną, czyli i„rynki finansowe”, o odłożeniu podniesienia kwoty wolnej od podatku i cofnięcia wieku emerytalnego do czasu znalezienia sposobu sfinansowania tych zmian. Powinni to uczynić czym prędzej, bo liczy się czas, koszty ich zaniechania wszyscy ponosimy bowiem od miesięcy.
Powinni to uczynić, informując o szczegółach planowanych działań także w przypadku, gdy zamierzają uciec się do trików, które obniżą koszt tych zmian. Czyli jeśli np. zamyślają wrócić do niższego wieku emerytalnego, jednocześnie zabraniając pracy emerytom. Albo jeśli zamiast obniżyć kwotę wolną od podatku, chcą wprowadzić system, w ramach którego kwoty wolnej od podatku w ogóle nie będzie, a nieco niższe podatki od gorzej zarabiających budżet odbije sobie na wyższych podatkach od nieco lepiej zarabiających.
I na koniec. Mam cichutką nadzieję, że z lekcji tej naukę wyciągną politycy wszystkich partii. Otóż, jak się okazuje, nawet bez ordynacji większościowej i jednomandatowych okręgów wyborczych można w Polsce wygrać wybory z przewagą, która pozwala rządzić samodzielnie, bez konieczności dzielenia się władzą z koalicjantem. A to, jak wiadomo, oprócz zalet ma – z punktu widzenia liderów partii – także wady. Brak koalicjanta, z którym trzeba uzgadniać program rządu, to przecież także brak koalicjanta, na którego łatwo zwalić winę za to, że nie da się spełnić wszystkich przedwyborczych obietnic.
Nauka ta brzmi zadziwiająco prosto: nie należy i nie warto składać podczas kampanii przedwyborczej obietnic bez pokrycia.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.