Demos wybiera Barabaszy

Demos wybiera Barabaszy

Dodano: 
Barabasz, zdjęcie ilustracyjne
Barabasz, zdjęcie ilustracyjne Źródło: Wikimedia Commons
1 kwietnia, dzień 395. Wpis nr 384 | Niby prima aprilis, ale jak patrzę na te wysilone żarty to się człowiekowi odechciewa psikusów.

Z jednej strony czasy posępne, z drugiej – mamy już tyle dowcipów w realu w ciągu ostatnich lat, że nie wiadomo, kiedy kto żartuje w epoce rządów absurdu. Jako że czas to również Wielkiego Tygodnia to dla mnie raczej czas refleksji, szczególnie tej, która towarzyszy mi na Wielki Piątek.

To dla chrześcijan dzień bardzo ważny, czas Męki Pańskiej, cierpienia i odkupienia grzechów obecnej i przyszłej ludzkości przez śmierć i męczeństwo. Dla mnie to już jest zbyt blisko tajemnicy przejścia, na tyle, że te refleksje są już czysto metafizyczne i dla mnie intymne. Ale od dłuższego czasu w Wielkie Piątki nachodzą mnie inne refleksje, bardziej społeczne, zbliżające do zadumy nad kondycją ludzkiej wspólnoty. Jest to refleksja nad… Barabaszem.

Sąd nad Jezusem

Te moje przemyślenia to jakaś nieodgadniona (i pewnie pogańska) mieszanka, łącząca w sobie przekazy Ewangelii, ale i… Bułhakowa z „Mistrza i Małgorzaty”, powieści, która mną wstrząsnęła i wciąż do mnie wraca. A więc jak to szło? Jezus zostaje aresztowany w czwartek, sąd nad nim odbywa się nazajutrz. Po tym jak żydowskie władze przekazują Go między sobą (stąd „od Annasza do Kajfasza”), nikt nie chce wydać swego oficjalnego wyroku. Wreszcie Chrystus staje przed Piłatem, który nagle widzi w Jezusie kogoś nadzwyczajnego, na tyle, że chce go uratować. Dla Sanhedrynu, najwyższej instytucji religijnej i sądowniczej Żydów ten Mesjasz jest postrzegany jako oszust. Stanowi najpoważniejsze zagrożenie religii mojżeszowej, mówi rzeczy sprzeczne ze Starym Testamentem, który przecież wtedy nie był jeszcze Stary, bo Nowy miał dopiero nadejść. W związku z tym władze Judei są za tym by Piłat skazał Jezusa.

Ten go skazuje, bo nie ma innego wyjścia, ale łapie się za kruczek. Jest bowiem święto Paschy, które swoim zwyczajem daje prawo ludowi do uwolnienia jednego skazańca. Piłat staje przed zgromadzonym ludem i pyta kogo uwolnić. Wtedy – jak podaje Ewangelia, lud podburzony przez starszych i kapłanów krzyczy – „Uwolnij Barabasza!”, kiedy zaś Piłat pyta o to w czym zawinił Jezus krzyczą „Ukrzyżuj Go!”. Piłat umywa więc ręce, odżegnując się od swej winy w zgładzeniu Jezusa, zaś lud bierze to na siebie: „Krew Jego na nas i na dzieci nasze”. Dokonuje się wtedy znaczący rozdział: Żydzi nie rozpoznają i wydają na śmierć Mesjasza, na którego czekali i czekają do dziś, zaś dla chrześcijan stają się tym ostatnim okrzykiem obiektem odrzucenia i niechęci na wszystkie pokolenia. Oczywiście można tu na wszelkie sposoby podważać wiarygodność tego przekazu, szczególnie te jednoznaczne okrzyki tłumu, przekładane na cały naród, ale ta sytuacja niesie za sobą wiele inspirujących wniosków.

Dlaczego wybrali Barabasza?

Bo mnie zawsze nurtowało – dlaczego wybrali Barabasza? Może dlatego, że właśnie nie rozpoznali Mesjasza. A Barabasz był dla rządzących popleczników Rzymu bandytą, kimś w rodzaju dzisiejszego terrorysty, dla rodaków był taktycznym bohaterem, ucieleśnieniem walki z okupantem. A więc społeczność wybrała politykę ponad zbawienie, którego nie rozpoznała.

Mnie ta sytuacja zawsze pociąga do rozważań nad istotą… demokracji. Przyznam, że tak jak to fajnie określił redaktor Michalkiewicz, i ja nie jestem „ultrasem” demokracji. A wiec z wybraniem Barabasza nad Jezusa jest właściwie formą takiego… referendum, gdzie bezpośrednio pytamy suwerena, a ten nam odpowiada. Czemu nie lubię demokracji? Po pierwsze wydaje mi się, że Marks miał rację, że aby zwyciężył socjalizm to trzeba tylko by zwyciężyła najpierw demokracja, a wszystko się już potem samo rozwiąże. Bo w tym ustroju „rządzi” większość, a większość ludzi raczej nie chce się przemęczać, prędzej żyć na cudzy koszt, co jest istotą socjalizmu. I widzimy to wszystko, kiedy lud daje się kupować władzom, już nie za własne pieniądze, ale za forsę tych, coraz już mniej licznych, którzy się do tego dokładają. Potem ta baza podatkodawców się kurczy, system bankrutuje, przychodzą albo Raegany lub Thatcherki i powoli odbudowują tę bazę, albo jakiś zamordysta, który tonie w inflacji, jeśli nie krwi.

Druga sprawa to jest ta cecha, że – z nielicznymi wyjątkami – mamy do czynienia z demokracją przedstawicielską, to znaczy, że pomiędzy wolą suwerena a jej ziszczeniem się stoją pośrednicy. Tu mamy kilka słabych punktów, z których najpoważniejszym jest sposób wyboru takiego przedstawiciela. Szczególnie w ordynacjach proporcjonalnych człowiek nie wie kogo wybiera, kto go reprezentuje, i dlatego związek przyczynowo-skutkowy między wyborczą decyzją a późniejszym jej egzekwowaniem wobec wybrańca jest bardzo wątły. Druga sprawa to alienacja wybrańców, którzy – nawet, a właściwie szczególnie – jak są debiutantami to zderzają się z realną, nieoficjalną formą układu władzy, który przetrwalnikowo egzystuje bez względu na wybór konkretnej politycznie ekipy, bo inaczej przecież cały ustrój musiałby się wymyślać co cztery lata od początku.

Wola suwerena

I tu jest źródło real power. Tak jest wszędzie, ale to tylko potwierdza jak ten układ jest daleki od woli suwerena. Zwłaszcza, że ten suweren jest w dzisiejszych czasach coraz bardziej ogłupiały, bo oligarchia władzy mąci wodę, komplikując zasady rządzenia tak, że wyborca nie bardzo wie co jest grane. A co dopiero teraz, kiedy nie tylko wierzymy bezwarunkowo w którąś z dwóch telewizji, to jeszcze jesteśmy poganiani paniką kowidową, która sprowadza już reakcje suwerena do poziomu spłoszonego stada.

No dobra, bo aż się ciśnie takie pytanie. Skoro okazałem się już kompletnym patusem, który nie wierzy w ten dogmat demokracji, to pójdźmy dalej. W takim razie co w zamian? No mamy tu parę możliwości. Po pierwsze republika, gdzie mamy pomieszane kilka arystotelesowych rodzajów władzy, bo i prezydent, jako emulowany wybieralny król, bo i jakieś senaty, które są atrapą oligarchii i parlamenty, gdzie się zbierają wszelkie „stany” wybrane przez demos. Wszystko to we wzajemnie kontrolującym się systemie trójpodziału władzy w układzie „check and balance”. Narowistego byka państwa trzyma po prostu ze trzech osiłków, z których każdy ciągnie w swoją stronę, zaś byk jest przez to unieruchomiony, lub idzie tam, gdzie jest wypadkowa tych sprzecznych wektorów.

Drugie wyjście to dyktatura, w marzeniach co niektórych jak najbardziej oświecona, która losy państwa składa w ręce tego, kto sam się wybrał. Jest też wersja monarsza, najmniej popularna, bo korona zeszła już głównie do ról symbolicznych i dekoracyjnych. Ma tu w zasadzie tylko jedną słabość, tam, gdzie demokracja ma (coraz bardziej jednak słabnącą) swoją jedyną chyba zaletę. Chodzi o bezkonfliktowe wyłanianie władzy i jej przekazywanie. No bo co jak będziemy mieli tego króla, który co prawda będzie myślał i działał ku powodzeniu swych rodzinnych następców, nie będzie przecież siebie okradał, ale jak nam się trafi głupek, albo okrutnik? To co, leżymy? Na takie dictum to mi kiedyś kolega powiedział, żeby się nie martwić – jak ludowi nie pasował władca, to albo się znajdowała jakaś dworska frakcja co to miała pomysł jak zrobić by się ludowi przypodobać i władcę odsuwała (na różne sposoby), albo jak ten się taki jednak zapierał, to się brało widły i szło na zamek. Kiedyś, żeby wybrać nowego króla – ostatnio, niestety, żeby demos powiedział czego chce. Z konsekwencjami jak wyżej.

A demos jest jak ten, który ze dwa tysiące lat temu wybrał Barabasza. Im liczniejszy, tym głupszy. Bardziej podatny na podszepty „starszych i kapłanów”, którzy chcą załatwić swoje interesy, a których suweren nie jest nawet świadom. Lud prędki w ocenie i okrutny w karze, który zawsze wybierze Barabasza, ma bowiem bardzo krótką i doczesną perspektywę, za co nie można go przecież winić. W dodatku to nie czasy dla mesjaszy, a już najgorsi są ci, którzy niekiedy takich udają, na co czasami nabiera się tłum. Przy urnach.

Czas przegapionych szans

Pamiętam, gdy byłem wydawcą tygodnika „Przekrój” i redaktor naczelna kiedyś na redakcyjnym spotkaniu zapowiedziała druk artykułu-reportażu autorki, która zjeździła świat (czy Judeę, nie pamiętam) w poszukiwaniu ludzi uważających się za Chrystusa. Autorka miała znaleźć bodaj czternastu takich z czego, uwaga… trzech autentycznych Chrystusów, jak uważała sama.

Takie czasy. Więc kiedy zbliża się Wielki Piątek, widzę coraz to ten tłum w Jerozolimie i myślę o tej demokracji, która jest raczej snem o sprawczości dla maluczkich, za których plecami kręcą się macherzy. Ale w końcu to on, suweren wydaje wyrok. Ale czy krzyczy: „bierzemy my i nasze pokolenia odpowiedzialność za to na siebie”? Szczerze wątpię. Mamy więc teatrum, gdzie rzeczy toczą się w dwóch kierunkach – jednym naprawdę, drugim na pokaz. A ponieważ wszyscy aktorzy tego przedstawienia, łącznie z widzami, wydają się z tego być zadowoleni to ten stan może trwać bardzo długo.

I mamy czasy Barabaszy i przegapionych, może nie mesjaszy, ale przegapionych szans na zmianę, o której niby wszyscy marzą, ale jak się ktoś-coś pojawi to słychać tylko krzyki „Ukrzyżuj go!”.

Jerzy Karwelis

Więcej wpisów na blogu Dziennik zarazy.

Czytaj też:
Wielki Piątek – dzień męki Chrystusa

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także