Jeśli Kościół nie ulegnie i nie podda się tyranii tęczowej poprawności, czego patrząc na kariery tchórzy i karierowiczów, takich jak o. James Martin S.J, czy promowany na kardynała amerykański arcybiskup Robert Elroy nie można wykluczyć, ataki aktywistów, aktywistek i aktywiszczów będą się nasilać. Doskonale widać to właśnie w czerwcu, w miesiącu kiedy to genderowi rewolucjoniści urządzają prawdziwy pokaz siły, zwany dla niepoznaki miesiącem dumy. W tym roku pod tym względem nic chyba nie przebije (przynajmniej na razie) włoskiej Cremony. Doszło tam bowiem do najbardziej szokującej profanacji ever.
Swoją drogą pomysł, żeby być dumnym z tego, w jaki sposób się zaspokaja swoje pragnienia seksualne jest tyleż groteskowy, co szatański. Kiedyś ludzie byli dumni z tego, co było osiągnięciem czy to ich samych, czy to zbiorowości, do której należeli – rodziny, najbliższych, rodu, narodu, państwa. Dumę można było odczuwać z dokonania czegoś wielkiego – osiągnięcia zwycięstwa nad wrogiem, okazania odwagi, inteligencji, siły charakteru, wytrzymałości, przejścia próby, przezwyciężenia strachu. Duma była zewnętrznym przejawem wewnętrznej wartości, tego, co w społeczeństwach arystokratycznych określano honorem.