Z Radia Maryja prawie nie wychodziła, opowiadała o swych charyzmatycznych doświadczeniach odnowy w Duchu Świętym w Kościół matkę naszą wierzyła, przynajmniej w publicznych wypowiedziach, jak w samego Lecha Wałęsę, który członkinię efemerycznej prowałęsowskiej partyjki wydobył z niebytu i uczynił prezesem NBP. Widać z proroczym przekonanie, że Duch Święty z oświecaniem swej wyznawczyni nie przesadził i można ją spokojnie postawić na czele instytucji, w której przerabiane są miliardy, a nie będzie się w to wtrącać i nie zauważy.
Pamiętam na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy napisałem o ewidentnym przekręcie, jakim było „sprzedanie” jednego z regionalnych oddziałów NBP postkomunistycznemu bankowi, założonemu przez paru ustosunkowanych towarzyszy z PZPR, o śmiesznie niskim kapitale założycielskim (jak się zresztą potem okazało – za kredyt wzięty z tego samego baku, który „kupili”). Tytuł brzmiał bodajże „jak żaba zjadła bociana”. Bliski współpracownik HGW (stary komuch, uosobienie „układu postkomunistycznego w bankowości” – PiS go potem w czasie swoich rządów zrobił wiceprezesem przy śp. Skrzypku) nastraszył wtedy gazetę butnym i pełnym pogróżek sądowych listem, za czym przeprosiła i zerwała ze mną współpracę; prywatnie naczelny się tłumaczył, że dobrze wie, że napisałem świętą prawdę, ale „przecież z nimi się nie wygra”, zresztą nawet gdyby próbował, to wydawca wyleje jego. Mówiąc nawiasem, o tej samej sprawie napisał wtedy – nawet ostrzej – „Wprost” i pogróżek towarzysza wice-HGW się nie zląkł, procesu jakoś nie było, ale nie było też i żadnych konsekwencji zdemaskowania przekrętu. Ch… tam, że zajumali cały bank, ważne, że reformy idą naprzód, reformy przede wszystkim, nie wolno im szkodzić pisaniem o nieuniknionych wypaczeniach, jakimi sa afery – takie to były czasy, podwaliny tej „złotej wolności”, z której tak dumne są elity III RP.
A gdyby czasy już wtedy były inne? To pewnie pani prezes NBP już wtedy by się tłumaczyła, że oszukali ją urzędnicy nie przez nią zatrudnieni, że ona tylko podpisywała, ale nie wiedziała co, więc nie odpowiada. Mniejsza zresztą o te czasy i samą panią HGW, tylko o ową pobożność, która dopiero w ostatnich latach jakoś się rozpłynęła, gdy się okazało, że wcale do zrobienia kariery nie jest potrzebna, przeciwnie, w warunkach łaszenia się do establishmentu UE uosabianego przez różnych postępowych Gujów wręcz szkodzi.
Tak sobie sięgam pamięcią – i ciarki mnie przechodzą po plecach. Taki Niesiołowski, odrażający peowski glonojad, nie znający żadnych zahamowań w ubliżaniu ludziom i poniżaniu ich w służbie partii, która odwdzięczyła mu się za to możliwością zbierania dobrze wypchanych reklamówek. Przecież to był wzorzec fundamentalizmu katolickiego! Zetchaenowiec cała gębą, najwierniejszy sługa Wiary i Ojczyzny. I tę wiarę i Ojczyznę wniósł w wianie udecji do rządu Suchockiej, a potem do PO. I tak samo – się okazało, że PO tego nie chcę, więc do listy tych, którym bluzga, dołączył Niesiołowski i Rydzyka, i Kościół, i jego hierarchów.
A Misiu Kamiński, który dziś, po licznych przygodach, szuka sobie podobno miejsca na lewicy? A inny zetchaenowiec, po zakończeniu premierowskiego epizodu bankowiec z łaski JP Morgana, Kazimierz Marcinkiewicz? Wiem, może akurat nie ja jestem najbardziej powołany do tego, by moralnie oceniać postępowanie działacza katolickiego, który porzuca chorą żonę i dzieci dla młodej siksy, a po paru latach i siksę, akurat wtedy, gdy miała wypadek samochodowy i z dostarczycielki rozrywki zamieniła w problem… Ale zauważyć niejaką sprzeczność jednak mi chyba wolno? A Roman Giertych, który zręcznie przejął LPR między innymi dzięki brakowi jakichkolwiek skrupułów we wślizgiwaniu się w łaski Ojca Dyrektora? A Tomasz Wołek, pielgrzymujący z ryngrafem Matki Boskiej do generała Pinocheta?
Długa by była lista różnych indywiduów, które u zarania transformacji uwierzyły, że Polska przecież jest krajem katolickim, więc „tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem” można się tu dobrać do władzy i do prawdziwej kasy. Katolików na pokaz, opowiadających, że nieważne, jaka tam Polska będzie (w domyśle – jakie przekręty się tu będzie robiło) byle była „katolicka”. „Katolików”, dla których bezideowa sitwa PO, grawitująca ku lewactwu mocą unijnej poprawności okazała się w końcu środowiskiem idealnym, wymarzonym – i kto wie, czy gdyby wbici w butę, że tak jak Tuska będzie już zawsze, nie popalili za sobą nieopatrznie mostów – nie zobaczylibyśmy ich i dzisiaj u stoi ołatarza intonujących ze łzami apel smoleński.
Sytuację komplikował fakt, że jako pokazowi „fundamentaliści” byli ci obłudnicy zwykle obiektem wściekłych ataków lewicowo-liberalnych mediów – bo też nadawali się do tego znacznie lepiej, niż ludzie traktujący swe przekonania poważnie i nie obnoszący się z wiarą aż tak demonstracyjnie. To z kolei budowało silną więź między nimi a skołowanym i cokolwiek bezradnymi w rozumieniu rzeczywistości tradycjonalistycznym elektoratem, podobną nieco do tej, jaka dzięki zajadłości ataków na Kaczyńskiego i jego brata scementowały PiS. Sam dawałem się nabrać i wielokrotnie tego czy innego obłudnika przed atakami michnikowszczyzny broniłem, biorąc pozory za rzeczywistość. Może mi kiedyś tę naiwność dobry Bóg wybaczy.
Żeby długo nie gadać – patrzę co dnia, oto sam megaobłudnik, cwaniak nad cwaniakami, nadęty pychą jak stratosferyczny balon samozwańczy potomek rzymskiego cesarza Walensa. Symbol III RP. Zakłamany do spodu życiorys, zakłamane bohaterstwo, zakłamana współczesność, codziennie kolejne kłamstwa dokładane do poprzednich, plus bezprzykładna pazerność na kasę i gotowość zblatowania się dla niej z każdym, choćby i z PiS, gdyby tylko obiecał jego kłamstwom przytaknąć i zniszczyć papiery z szafy Kiszczaka. A do tego wszystkiego – Matka Boska w klapie. Jeśli Bóg to widzi i nawet takiej obłudnej kreatury nie spali jakimś gromem z jasnego nieba, to jak ja mam się dziwić tym, którzy nie wierzą, że On w ogóle istnieje? A czy pamiętając te hordy katolickich (niech będzie, pseudokatolickich) obłudników, które się potem rozpierzchły po różnych szulerniach III RP mogę się tak do końca oburzać na aktyklerykałów, choćby nawet tak psychopatycznych, jak Krzysztof Pieczyński?
Ciężka sprawa. Na samym początku „transformacji”, w maju 1990, napisałem takie opowiadanie „Jawnogrzesznica”. Parę osób zerwało ze mną wtedy znajomość, sporo przykrych rzeczy o sobie usłyszałem i przyznam, sam chwilami zastanawiałem się, czy nie przegiąłem (choć żebym się wstydził to nie – tekst, nawet jeśli go uznać za wrednie antykatolicki, był na to za dobry). A dziś myślę, że przecież tak właśnie mogło pójść. Pisałem to przecież w czasie, gdy postkomuniści głosowali w „kontraktowym” Sejmie za poprawką do ustawy, nakazującą wychowanie młodzieży w duchu „wartości chrześcijańskich”. Ostatecznie instynkt narodowo-katolicki przegrał z kolonialno-europejskim, popychającym ku powierzchownie rozumianemu liberalizmowi, latami to napędzało moją niezgodę na ten świat. Ale być może było to jednak mniejsze zło, niż to, które stać się mogło?