Wakacje w ciepłym klimacie zrobiły ze mnie rasistę na odwrót. Tak się składa, że w kurorcie, gdzie wczasowaliśmy, spotykały się różne nacje, i zdecydowanie najlepiej wypadali czarnoskórzy. Nie wiem, czy z pobliskiej Afryki, czy z kontynentalnej Francji − w każdym razie francuskojęzyczni. Przyjemnie było patrzeć na czarne rodziny z dobrze wychowanymi dziećmi, na ich zachowanie przy stole, sposób ubierania się, obycie. Na przeciwnym biegunie − Anglicy. Dotąd myślałem, że najbardziej obciachowy naród to rozwrzeszczani, chamowaci i odrażająco niezadbani Niemcy, ale myliłem się. Takiego bydła jak tegoroczni Angole jeszcze nie widziałem. Ludzie jak z Jerry’ego Springera, wszystko wytatuowane, z kolczykami i dziurami w najdziwniejszych miejscach, a zarazem krościate i cuchnące z niedomycia, wiecznie podpite i na potęgę smrodzące papierosami, a na dodatek nie uznające wynalazku kosza na śmieci − wszystkie pety i odpady na ziemię, choćby kosz stał o metr od leżaka… Polacy, choć jak zwykle niezbyt gustownie ubrani i trochę nadto hałaśliwi, mieszczą się pośrodku stawki i dalibóg, jeśli ktoś ma jakieś kompleksy, to uważam, że przesadza. Choć oczywiście jest nad czym popracować.
Wracam więc z wakacji z mym freudowskim Id i tak już potężnie zjeżonym przeciwko wyspiarzom, a tu, jak raz, przelatuje przez media wiadomość o brytyjskim głupku, który odkrywając na nowo historię II Wojny oskarżył o jej „sprowokowanie” Polaków. Jego tekstu nie znam, po zachowaniu autora, który od publicznie przepraszał za niefortunne sformułowanie, skłonny jestem podejrzewać raczej wypadek przy pracy, niż jakieś antypolskie zacietrzewienie, streszczenia, z których wynika, że książka głównie rewiduje mit wielkiego Churchilla, też zdają się na to wskazywać. Pewnie jest jakimś usprawiedliwieniem dla Angola fakt, że wszystkie międzywojenne pamiętniki szafują wobec Polski i jej ministra spraw zagranicznych oskarżeniami o butę, pyszałkowatość i mocarstwowe urojenia. Tak był po prostu odbierany przez Europę nasz minister, który − jak najuprzejmiej sformułował to jego stronnik − „usiłował robić politykę zbyt wielką instrumentem zbyt słabym”.
Niemniej sformułowanie o „sprowokowaniu” Hitlera do wojny jest skandaliczne i zaprotestować muszę nawet ja, który o polityce Becka mam zdanie jak najgorsze, podobnie jak o nim samym i całej sanacyjnej klice, która nas do tej wojny wprowadziła.
Tyle, że ich wina polegała na zupełnie czym innym.
Ponieważ piszę o tym, na marginesie dyskusji o książkach Piotra Zychowicza, w zaprzeszłym numerze, ograniczę się do krótkiego, obrazowego przykładu.
Otóż proszę sobie wyobrazić, że do restauratora przychodzi, jak to się często zdarza, miejscowa mafia z propozycją „ochrony”. Wiadomo zresztą, że od niedawna „chroni” już kilku pomniejszych przedsiębiorców w tej dzielnicy, których zdołała zastraszyć przy biernej postawie pozostałych. Bo wszyscy pozostali udają, że wierzą, iż naprawę chodzi o ochronę. Nie padają przecież otwarcia słowa „haracz” czy „mafia”, konkretne groźby, wszystko obsłużone zostaje jednoznacznymi aluzjami. Przyłączysz się do „nas”, czyli wyświadczysz nam tę drobną „grzeczność”, to będziesz mógł liczyć na naszą przyjaźń, nie przyłączysz, może cię spotkać nieszczęście, rozumiemy się?
I oto nasz przykładowy restaurator postanawia zachowywać się wobec bandziora – jak mu się wydaje – sprytnie. Traktuje go z demonstracyjną uprzejmością. Odpowiada, jak sądzi, wymijająco i dyplomatycznie, że propozycję przyłączenia się do tak wpływowego gremium uważa za zaszczyt, a ochrona niewątpliwie by mu się przydała. I jeszcze stawia drinka. Bandzior wypija, uznaje sprawę za załatwioną, dochody z haraczu, które wydają mu się pewne, angażuje już nawet w swe bandyckie interesy… A gdy w jakiś czas później wraca po pieniądze, zastaje właściciela w drzwiach restauracji, trzymającego w wątłych dłoniach bejzbola, i dumnie oznajmiającego, że choćby miał umrzeć, mafii nie odda ani grosza, ani guzika nawet, i won stąd, bo wezwałem policję, która, jeśli się gangsterze natychmiast nie odczepisz, przyjedzie i raz-dwa wsadzi cię do pudła. Gangster na taką bezczelność ofiary wpada w szał, a ponieważ jest nieźle podpakowany, rozzuchwalony bezkarnością oraz strachem, jakie mu dotąd zawsze okazywano, i w przeciwieństwie do restauratora wie, że choćby tamten dzwonił do usmarkanej śmierci, policja nie odważy się nosa wystawić poza swój komisariat − rozwala restauratorowi głowę i puszcza całą knajpę z dymem.
Ów hipotetyczny gangster miałby dokładnie takie samo jak Hitler i Goebbels prawo twierdzić, że został sprowokowany. W końcu chciał „tylko” zbierać swoją działkę, nic więcej. No, ale skoro tamten go okpił, udawał, że się zgadza, nawet lufę nalał − a potem zakablował na „mętownię”?! No to należał mu się solidny wp…, a tej budzie spalenie, żeby inni na dzielnicy sobie nie myśleli.
Czy restaurator gangstera sprowokował? W najmniejszym stopniu. Czy go swoim postępowaniem rozwścieczył? O, bez wątpienia.
I tak to trzeba ująć.
Metafory, jeśli trzymać się ich wiernopoddańczo, wiodą czasem na manowce, ale pozwólcie Państwo, że przy okazji odniosę ten hipotetyczny obraz także do sposobu, w jaki Beck jest dzisiaj broniony przez wyznawców wiary, że wszystko, co się stało, stać się musiało tak a nie inaczej i nie było żadnej alternatywy ani żadnego ruchu. Bandytyzm bandyty jest poza dyskusją, ale mówić, że restaurator nie mógł wiedzieć, iż zostanie tak brutalnie potraktowany, ani że straszenie policją nie poskutkuje, tym bardziej, że przecież policja miała obowiązek przyjechać, obiecywała… Nie. Kim jest bandzior i co warta miejscowa policja wszyscy wiedzieli, a granie na czas i pozorowanie zgody w nadziei na nie wiadomo co było najgłupszym z możliwych pomysłów, naprawdę lepiej było albo od razu ulec jak inni, albo od razu jasno i wyraźnie odmówić − i stwierdzenie tych faktów nie jest w żadnym stopniu usprawiedliwianiem mafii. Jest po prostu wyjaśnieniem, dlaczego, chociaż wszyscy na dzielnicy doznali ze strony mafioza różnych szkód i krzywd, zanim sobie z nim wreszcie poradzono, tylko ten jeden stracił wszystko, włącznie z życiem.
Metafora kuleje, bo nie oddaje tego, co było błędem władz przedwrześniowych największym − zupełnego zlekceważenia faktu, że oprócz Hitlera na Zachodzie mamy jeszcze Stalina na wschodzie. Beck, Rydz i inni dali mu się zwieść jak dzieci, bo w przeciwieństwie do niemieckiego fuhrera nie wrzeszczał, nie straszył, i zręcznie swe prawdziwe zamiary ukrywał. Ale Polaków za samo bycie Polakami, czyli potencjalnymi przyszłymi powstańcami, mordował u siebie już od połowy lat trzydziestych setkami tysięcy i z całych sił szykował się do podboju całego świata, co zresztą było jasno wytkniętym celem oficjalnej ideologii państwowej ZSSR.
Dogrzebałem się, przy okazji pracy nad swoją książką, do informacji, że jeszcze w sierpniu 1938, gdy Polska Marynarka Wojenna szukała nowych wodnopłatów, ofertę zgłosili również Niemcy. Ostatecznie wybraliśmy lepsze hydroplany włoskie (nie zdążyły, poza jednym, przed Wrześniem dotrzeć), ale ten drobiazg jest jednym z wielu dowodzących, że Hitler do marca 1939 uważał nas przyszłych sojuszników, a nie pierwszy cel.
O tym wszystkim będę jeszcze pisał i ja, i pewnie wielu innych, bo trzeba. Ale, na Boga, żaden Angol o żadnym polskim błędzie tamtych czasach pisać nie ma moralnego prawa. Największą bowiem polską głupotą, największą naiwnością i − mówiąc Talleyrandem − błędem gorszym od zbrodni było wówczas wzięcie za dobra monetę brytyjskich gwarancji i wystąpienie w tej nieszczęsnej wojnie po stronie państwa, który może generalnie było mniej zbrodnicze od hitlerowskich Niemiec (choć nie tak znowu mniej, jak samo twierdzi) ale w stosunku do sojuszników na pewno znacznie bardziej od Hitlera wiarołomne i perfidne, nie cofając się nawet przed skrytobójczym usuwaniem zaprzyjaźnionych przywódców, gdy stawali się dla Londynu niewygodni (nasz Sikorski nie był jedynym).
Temat rzeka, jako się rzekło − ale nasz temat. Historykom i politykom angielskim serdecznie polecam, by wreszcie zaczęli się rozliczać ze swoim wojennym zbrodniarzem, który ma dziś w Londynie pomnik, i ze swoimi podłościami tamtych czasów. A przy okazji też mogli by pomyśleć o przynajmniej jako takim wychowaniu własnego społeczeństwa, bo, jako się rzekło, przykro na Angoli w porządnym kurorcie patrzeć.