Owoż, opowiadał mi znajomy, przez pewien czas pracujący jako pielęgniarz, rano w szpitalu dokonuje obchodu świeżo upieczony lekarz, czy może student praktykant, pod okiem starszego kolegi. Zatrzymuje się przy łóżkach i dokonuje wywiadu, zapisuje. Kolejnemu pacjentowi, znać, że człowiekowi prostemu, zadaje serię pytań, ostatnie z nich brzmi: „stolec dzisiaj był”?
Pacjent odpowiada z niepewną miną: „nie… nie był”. Młody lekarz zadawala się tą odpowiedzią i już chce odejść, ale starszy zatrzymuje go gestem i pyta pacjenta:
- Srał pan już dzisiaj?
- Dwa razy, panie doktorze!
Z tej opowieści wynika prosty morał: do ludzi trzeba mówić takim językiem, jaki rozumieją.
Proszę więc nie mieć do mnie pretensji, że czasem używam słów powszechnie używanych za obelżywe albo skrótów myślowych, który poddane szczegółowej analizie wydać się mogą nazbyt prostackie. Taki mam zawód, że muszę władać wieloma językami. I dobierać je zgodnie z zasadą ze starej piosenki o „warsiawskim taksówkarzu”: „jestem grzeczny dla grzecznych” (nawiasem, dalszy ciąg piosenki – „jadę równo i ostro, raz ukosem, raz prosto”, też mi podchodzi). Jeśli ktoś chce się ze mną zmierzyć na argumenty, to zawsze każdemu gotów jestem dać mu pole. I jeśli on merytorycznie i elegancko, to i ja merytorycznie i elegancko – ot, choćby jak na czwartkowej debacie z p. Kazimierzem Wóycickim, od niedawna wiceprzewodniczącym partii Unia Europejskich Demokratów.
Mam nadzieję, że za udział w tej debacie nie będzie on przez swych partyjnych kolegów szykanowany. Bo przecież tam, generalnie, obowiązuje zasada: trzeba rozmawiać z każdym, kto podziela nasze poglądy. Wtedy rozmowa jest miła i polega na licytowaniu się, kto mocniej dopieprzy Kaczorowi, kto z większą pogardą wyrazi się o ciemnej hołocie głosującej na PiS i Trumpa oraz bardziej rozdzierająco przestrzeże, że demokracja zagrożona jest. Natomiast jeśli ktoś nie podziela naszych, jedynie słusznych poglądów, to nie jest człowiekiem na poziomie, a z takimi się nie rozmawia. Przeciwko takim organizuje się akcje, żeby ich nie wpuszczać broń Boże do przestrzeni publicznej, a przynajmniej na tej jej ostatnie campusowo-salonowe okrawki, które niedawna elita III RP uważa za swoje na wyłączność.
Zrozumiałe, zważywszy, że wyznawcy jedynej słuszności dawno stracili jakiekolwiek argumenty, którymi by mogli swą postawę uzasadniać, i pozostaje im tylko sekciarskie trwanie w coraz bardziej zacieśniającym się własnym kręgu oraz histeryczne pokrzykiwania. Każdy człowiek spoza tego sklerotycznego kręgu w kilku słowach rozwali jego „pryncypia” w drebiezgi nawet z połową mózgu zawiązaną za plecami. Wedle zasady Hemara – „nie to, że ja lepszy – moja sprawa lepsza”. Sprawy opartej na totalnych fałszach, na kłamstwach Wałęsy, na wmawianiu sobie, że na marsze KOD wciąż przychodzą tłumy (Mateusz Kijowski z pełna powagą upiera się, że 11 listopada na jego manifestacji było na początku, na placu Narutowicza, 60 tysięcy osób, a potem doszło jeszcze sporo kolejnych – widzieliście?) i przede wszystkim na odmowie konfrontacji swych wierzeń z faktami i elementarną logiką.
Dyskurs liberalno-lewicowej opozycji sprowadzony został już do kompletnego debilizmu. O Obronie Terytorialnej potrafi tylko histeryzować, że Macierewicz sobie tworzy prywatne bojówki, które mają tłumić antyrządowe wystąpienia, gdy przyjdzie ten mityczny dzień, że ni z tego, ni owego za plecami atypisowskich wariatów pojawią się wieszczone miliony. O skandalicznych zaniechaniach śledztwa smoleńskiego – bredzić, jak to niby Kaczyński lubi się bawić wykopywaniem zwłok. A kwestię polskiej polityki zagranicznej sprowadzać do imperatywu okazywania pogardy nowo wybranemu prezydentowi USA i robienia Ameryce na złość. Pomyśleć, że swego czasu to towarzystwo straszyło nas, że jeśli PiS dojdzie do władzy, to wywoła wojnę z Rosją i Niemcami – a teraz ewidentnie wzywa do wojny „w obronie demokracji” z Ameryką. Bogu dzięki, że Komorowski i Kopacz nic już nie mają do powiedzenia.
Przepraszam, pan Komorowski coś powiedział – że, mianowicie, trzeba przeciwników „walić w łeb cepem prawdy”. Z tego by wynikało, że sekta antypisu wierzy jednak w jakąś swoją prawdę. Dlaczego więc tak panicznie boi się poddać ją konfrontacji? Może jednak nie wierzy?
Jestem grzeczny dla grzecznych, ale wobec towarzystwa robiącego na ulicach bydło, jakiego nie robił nawet Palikot, obnoszącego wulgarne i obsceniczne transparenty, sprowadzające kwestię ludzkiego życia do cipy i macicy polemizowanie za pomocą traktatów filozoficznych i encyklik byłoby zwyczajnie śmieszne. Z jakiegoś starego, jeszcze peerelowskiego pisemka satyrycznego zapamiętałem taki rysunek: żul wygraża elegancko ubranemu facetowi pięścią, krzycząc „ty k… twoja mać!”, a facet odpowiada „polemizowałbym”. Śmieszne? Jeszcze śmieszniejsza byłaby wersja uwspółcześniona. Facet odpowiada żulowi zgodnie z zaproponowaną przez niego poetyką: „sp…, ch…!”, na co żul biegnie do „Gazety Wyborczej” z krzykiem: „co za hejt, co za chamstwo! Ja zbieram pieniądze na pozew sądowy!”.
Siła argumentu kontra argument siły – stara sprawa, ale w ogólnej grotesce antypisu mamy do czynienia jeszcze z dodatkową okolicznością. Oto po argument siły sięgają ci, za którymi żadna siła nie stoi. Ludzie, którzy bez budżetowych pieniędzy PO czy innego ZNP nie są w stanie zrobić przyzwoitej frekwencyjnie manifestacji onanizują się werbalnie opowiadaniem o milionach na ulicach i krwi, jaką rozleją one w walce z pisowskimi siepaczami, po to by stęsknione zadki mogły znowu wpasować się w te same co kiedyś fotele i żeby znowu było jak wtedy było. Siłowym rozwiązaniem straszy władzę sędzia Stępień, który siły maakurat tyle, żeby w domowym zaciszu nazywać wraz z żoną pisowców „ch…ami” i może jeszcze, żeby wymusić na części mediów tytułowanie go „profesorem”.
Mam wrażenie, że działania KOD i wszystkich jego przyległości przypominają scenę z powieści „Klaudiusz i Messalina”, gdzie pewien senator po płomiennym przemówieniu na forum ruszył na pałac cesarski przekonany, że prowadzi za sobą nieprzebrane tłumy. Tyle, że zapomniał się obejrzeć za siebie, czy aby na pewno. I kiedy stanął pod bramą pałacu, rzucając rozmaite buńczuczne groźby, okazało się, że był sam – zupełnie nie rozumiał, dlaczego straże, zamiast drżeć z grozy, pękają ze śmiechu.
Uważam za chrześcijański obowiązek uświadamiać śmiesznym ich śmieszność. Czy zrozumieją, co się do nich mówi, nie wiem, w każdym razie staram się.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.