Najciekawszym wydarzeniem politycznym minionego tygodnia było wezwanie Ligi Polskich Rodzin, by w wyborach do Parlamentu Europejskiego głosować na listy PO. Co w tym ciekawego, zapyta ktoś? Że Liga Polskich Rodzin, okazało się, wciąż jeszcze istnieje? Nie, ciekawa jest zastosowana przez panów Macieja Giertycha, Wojciecha Wierzejskiego i pozostałych argumentacja. Owoż ich zdaniem należy poprzeć PO, gdyż jeśli wygra wybory, stworzy ona w Parlamencie Europejskim siłę przeciwstawiającą się aborcji, eutanazji, genderowi i innym szaleństwom lewackiej ideologii.
Każdy, oczywiście, może apelować do bliźnich o cokolwiek. Ale twierdzić, że taka na przykład pani Kozłowska Rajewicz, kandydatka PO z „biorącego” miejsca w Poznaniu, zajmie się w Brukseli walką o wartości chrześcijańskie i powstrzymywaniem feminizmu? Że skłoni ją do tego Donald Tusk, który niedawno zapewniał środowiska LGTBQ, iż „gdyby to od niego zależało, związki partnerskie wprowadziłby od ręki” (ileż swoją drogą cynizmu i obłudy w tym „gdyby to ode mnie zależało”)? To jest pułap politycznego odlotu naprawdę rzadko spotykany. Szczególnie, że środowisko okazujące tak daleko idące odklejenie od rzeczywistości i zdrowego rozsądku uparcie nazywa swe jawnie absurdalne kalkulacje „politycznym realizmem”.
Nic nowego. „Realizm” każący pseudo-endekom wspierać PO i Tuska jako obrońców wartości chrześcijańskich to stary „realizm” PRON-u i Rady Konsultacyjnej, upatrujący w sowieckim namiestniku Jaruzelskim obrońcę polskiej niepodległości; to „realizm” działaczy Stowarzyszenia Pax oraz „starego endeckiego wariata z Londynu” (określenie Kisiela) Jędrzeja Giertycha, kreujący PZPR i Sowiety na obrońców polskich strategicznych interesów przed imperialistyczną dywersją CIA - trockistami z KOR i „żydosolidarnością”.
Nie chcę się powtarzać, bo pisałem kiedyś o tym „realizmie”, będącym już to (w wydaniu Giertycha) skutkiem obsesji i kompletnego rozejścia się z rzeczywistością, już to (w kraju) alibi dla zwykłego oportunizmu, i nie sądzę, by temat interesował szerszą publiczność. Fakt, odkrywany od czasu do czasu przez internetowych szperaczy, że mój śp. stryj Kazimierz poświęcił działalności w Paksie prawie całe zawodowe życie i zaszedł tam niestety dość wysoko, nie ma i nie może mieć na moją ocenę tej formacji żadnego wpływu – nie wiem dlaczego nie mieści się komuś w głowie, że można szanować pamięć stryja, pozostając wobec jego politycznego zaangażowania krytycznym.
Wspominam o stryju, bo w jakiejś rozmowie okazało się, że w ostatnich latach PRL współpracował z nim blisko Jan Engelgard, dziś redaktor „Myśli Polskiej” i jeden z wyraziciel poglądów charakterystycznych dla środowiska, które właśnie dostrzegło w Tusku obrońcę chrześcijaństwa przed tęczową rewolucją. Z tym, że redaktor Engelgard mniej niż politycy LPR zajmuje się obroną wartości chrześcijańskich i zwalczaniem promocji homoseksualizmu - jest głównie kontynuatorem geopolitycznej myśli wspomnianego Jędrzeja Giertycha. Kto ciekaw rozmaitych politycznych aberracji, polecam choćby opublikowany niedawno na portalu konserwatyzm.pl tekst „Nowoczesny endek w zgrzebnym łachu” (to o mnie). Kogo ciekawość nie jest aż tak wielka, by sięgać po tę lekturę, streszczę krótko, że centrum światopoglądu redaktora Engelgarda oraz jego twórczości (nie tylko publicystycznej, jest też np. autorem powieści fantastyczno-historycznej o generale Denikinie) stanowi obsesyjna rusofilia i gorliwe propagowanie w każdej praktycznie sprawie oficjalnej narracji Kremla.
Nie wspominałbym o tym, gdyby nie wmawiał uparcie on sam i jego akolici, że miłość do Rosji i proputinowska orientacja polityczna to dziedzictwo Dmowskiego, istota myśli narodowej i endeckiego realizmu politycznego. Jest to absolutna hucpa, oczywista dla każdego, kto zada sobie trud bodaj pobieżnego zapoznania się z pismami Pana Romana i jego działalnością. Owszem, Dmowski krytycznie odnosił się do powstań, zwłaszcza Styczniowego, ale dlatego, że widział a nich tylko „zbrojną reakcję na ucisk”, a domagał się planowej akcji ukierunkowanej na odzyskanie dla Polaków państwa. Owszem, krytykował tych, którzy „bardziej nienawidzą Rosji niż kochają Polskę”, ale bynajmniej nie dlatego, żeby sam Rosję lubił. Jego analiza geopolityczna, uznająca Rosję za mniejsze zło od zjednoczonych pod egidą Prus Niemiec i nakazująca szukać taktycznego sojuszu z jednym zaborcą przeciwko drugiemu była aktualnym tylko w konkretnej, ówczesnej sytuacji efektem zimnej logiki a nie jakichkolwiek słowianofilskich sentymentów, od których był całkowicie wolny.
Ile razy trzeba powtarzać, że cała myśl Dmowskiego służyła odrodzeniu narodu i zorganizowaniu go do walki o własne, liczące się w Europie państwo – tyle, że nie poprzez zbrojny odwet za doznane krzywdy, a w drodze codziennej walki cywilnej, której przyszłe powstanie miało być dopiero zwieńczeniem? Że była to koncepcja odrodzenia Polski w oparciu wyłącznie o siły własne, przez „uobywatelnienie”, upodmiotowienia mas? Że absolutnie odrzucał Dmowski złudzenia, iż jakakolwiek obca siła cokolwiek zrobi dla nas sama z siebie, w imię wyższych wartości, z wdzięczności za oddawane jej przez Polaków usługi albo wiernopoddańcze hołdy?
„Realiści” gabinetowi, pokroju Giertychów czy Engelgarda, rozumujący w kategoriach „wkręcenia się” lokalnie pod skrzydła Platformy, a geopolitycznie – Putina, niech sobie swoje fantazje polityczne nazywają jak chcą, ale z tradycją Dmowskiego i endecji przedwojennej nie mają one niczego, absolutnie niczego wspólnego. Są raczej wiernym przeniesieniem w nasze czasy postawy XIX-wiecznych „Realistów Petersburskich” oraz Galicyjskich tudzież Stronnictwa Polityki Realnej Piltza i Wielopolskiego-juniora. Postawy, z którą sam Dmowski rozprawił się bezlitośnie w broszurze „Upadek myśli konserwatywnej w Polsce”. Bardzo proszę wycierających sobie usta Dmowskim kieszonkowych makiawelistów, żeby się z tym klasycznym dziełem zapoznali. To właśnie o was i waszym politycznym kombinowaniu (bo „myślą polityczną” nazwać tego nie można).
Ile razy trzeba powtarzać… No przepraszam, ale najwyraźniej trzeba, bo bunt Ukrainy i przebiegle kamuflowana zbrojna agresja Rosji na ten kraj rozpaliły emocje dwóch wariackich stronnictw, starających się pokonać zdrowy rozsądek rozdzierającymi okrzykami. Z jednej strony Engelgard rzuca na mnie gromy, że cóż to niby za fałszywy endek, który „nie widzi na Majdanie banderowców i płatnych pachołków żydowskich oligarchów” – z drugiej redaktor Lisiewicz zapisuje do „Rosjan mówiących po Polsku”, wraz ze wszystkimi, którzy, najkrócej ujmując jego światopogląd, nie trzymają aktualnej linii PiS.
W tej parze Engelgard jest jednak wdzięczniejszym tematem na felieton, bo rozedrgany od emocji i partyjnego zaangażowania Lisiewicz nie udaje realisty. Engelgard zaś wykonuje komiczny rozkrok. Domaga się politycznego realizmu, który w jego rozumieniu polega na uznaniu, że siła i przemoc to racje nadrzędne, a geopolityka na zawsze wyznacza małej Polsce miejsce w obrębie Imperium Rosyjskiego. Z tych pozycji potępia uleganie patriotycznym emocjom, a zwłaszcza rozpamiętywanie doznanych od Rosjan krzywd, i tych historycznych, i tych najświeższych, związanych ze Smoleńskiem. Po czym krzyczy wniebogłosy o Rzezi Wołyńskiej, uważając za coś najoczywistszego pod słońcem, że zbrodnie banderowców na wieki wieków amen każą nam nienawidzić Ukrainy i nigdy jak świat światem nie będzie Ukrainiec Polakowi bratem.
Nienawiść tak – ale wobec Ukraińców, Żydów (przynajmniej żydowskich oligarchów) i nawet siebie samych, niewyleczonych z patriotycznych złudzeń - nigdy wobec Rosjan. Kamieniem obrazy jest dla Engelgarda użyte przeze mnie pojęcie „kacapia” – rozjusza go wyraźnie, że postponuję w ten sposób cały naród, który on kocha i podziwia. To nieprawda, nie chodzi o naród. Jeśli pojęcie „kacapia” jest dla Engelgarda trudne do zrozumienia, to użyję innego, które powinien znać: cywilizacja turańska.
W tym jest właśnie istota sprawy. Nie można, jak twierdził twórca tego pojęcia, Feliks Koneczny, być cywilizowanym na więcej niż dwa sposoby. A my jesteśmy cywilizowani na sposób łaciński. My jesteśmy, jak to ujmował Dmowski, którego myśl jest z naukami Konecznego doskonale zbieżna, z Europy, a Rosjanie są z Azji. My jesteśmy ukształtowani przez chrześcijaństwo, a oni przez Czyngis Chana i, w mniejszym stopniu, Bizancjum. Muszę to rozwijać? Dzisiaj mi się nie chce. Proszę wziąć do ręki wiekopomne dzieło Konecznego, a zaraz stanie się zrozumiałe, dlaczego nigdy żadnemu polskiemu realiście – z Dmowskim włącznie - nie udało się z Rosją dogadać i dlaczego nigdy z prób traktowania jej racjonalnie nie wynikło nic dobrego.
Realizm polega na przyjmowaniu do wiadomości faktów. Otóż faktem determinującym nasze relacje z Rosją jest brak z jej strony jakiejkolwiek oferty dla Polski, poza naszym nieistnieniem – nie tylko w sensie nie istnienia niepodległego państwa polskiego, ale także polskości. Rosja chce nie tylko podporządkować sobie nasze terytorium i wykorzystać w swoim interesie nasze zasoby i pracę – w tym sensie nie jest jedyna. Ale chce także zniszczyć całkowicie nasze dusze. Uczynić z nas niewolników samodzierżawcy, bo innego wzorca, niż samodzierżawie nie zna, przynajmniej jak do teraz. Z terytorium, z niezawisłości można czasem, w imię realizmu, ustąpić, choć to boli. Zrezygnować z tożsamości – nie.
To sprawia, że szukanie rozumnego kompromisu z Petersburgiem czy Moskwą zawsze się w naszych dziejach okazywało, że ujmę to dosadnie, żałosnym wdzięczeniem się dupy do bata. Nie jesteśmy skonfliktowani z Rosją dlatego, że jej nie lubimy – tylko dlatego, że w swej odwiecznej mocarstwowej paranoi nie pozostawia nam innej możliwości. O bieżącej polityce można i trzeba dyskutować, ale długofalowo pozostajemy od wieków w klinczu: albo jesteśmy Rosji odwieczną zawadą na drodze do imperialnej potęgi, albo nas nie ma. Koneczny nie jest jedynym, który to opisał, ale że zrobił to bardzo poglądowo, pozwolę sobie tak właśnie rzecz podsumować – konflikt z Rosją to nie polityczny wybór, to konieczność, a raczej – koneczność.