Wypaplała bowiem nasza noblistka coś, co dowodzi bardzo znaczącej zmiany w myśleniu tzw. elity (w istocie znaczącej, że przestała ona być elitą).
„Wcale nie chcę, by moje książki trafiały pod strzechy” to deklaracja odrzucenia zasady, którą kierowali się nie tylko pisarze, ale i cała polska inteligencja w latach swej świetności. Zasady: ciąży na nas obowiązek niesienia oświecenia tym, którzy nie mieli tego szczęścia co my, żeby dobrze się urodzić i otrzymać wykształcenie. Mickiewicz wyznawał marzenie, by czytali go ludzie prości, Słowacki kazał potomnym nieść przed narodem „oświaty kaganek”, Żeromski tworzył wzorce Siłaczki i doktora Judyma, jeszcze Miłosz pochylał się nad krzywdą „człowieka prostego” z nie mniejszym rozczuleniem, niż kiedyś Konopnicka. I byli z tym podziwiani i naśladowani przez ówczesną inteligencję, bo tak widziała ona swą powinność: być na czele narodu, edukować i prowadzić ku lepszemu „lud”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.