No i mamy nowy serial − serial o karaniu Gowina. Może nie przebije „matki Madzi”, ale w segmencie całodobowych stacji newsowych święci triumfy. Pan premier ćwierka, że w środę zrobi korektę w rządzie. Szczujni dziennikarze z wiodących mediów przez tydzień zawracają nam głowę dywagacjami, że na pewno chodzi o szurnięcie Gowina. W środę pan premier ogłasza jakieś duperelne zmiany, wyjaśnia ze zdziwieniem, że niczego nie zapowiadał, i kryguje się, że on się przecież nie zna na mechanizmach rządzących mediami. Nazajutrz oznajmia, że w kolejną środę zbierze się zarząd, a jego rzecznik ćwierka, że na tym zarządzie załatwią się z Gowinem. Znowu tydzień spekulacji o szurnięciu Gowina, i w końcu okazuje się, że na zarządzie w ogóle o Gowinie nie rozmawiano. Ale wychodząc z zarządu premier napomyka, że szykuje następną, poważniejszą rekonstrukcję rządu, a jego totumfacki ogłasza, że już niebawem Gowina szurną… I tak ad mortem usrandum. Pan premier rzuca swej medialnej psiarni Gowina jak kość, Graś, Grupiński czy kto tam krzyczą „aport!”, a psiarnia posłusznie rzuca się we wskazanym kierunku, niechając niewygodnych dla premiera tematów.
Jest tylko jedno zasadnicze pytanie. Czy to rozwlekane w czasie zapowiadanie w nieskończoność odsuwanej dymisji Gowina to postępowanie kota, który bawi się złowioną w pułapkę myszą wiedząc, że i tak mu ona nie ucieknie − czy przechwałki impotenta, który zapowiada, co to nie zrobi, ale i tak wiadomo, że nie zrobi nic, bo nie może?
Możliwe, że sam Tusk jeszcze tego nie wie. Kombinuje sobie zapewne, że może przyciskany Gowin pęknie, i wtedy będzie git, a w razie gdyby nie pękł i odszedł z klubu z jakąś grupą, to dogada się dobierze do rządu Millera i też będzie git.
Ale się waha, z kilku względów.
Po pierwsze, przed zaatakowaniem Gowina wprost wzdraga się cała jego natura. To kwestia instynktu − jak u psa, który nigdy nie rzuci się na ciebie, gdy mu patrzysz prosto w ślepia. Behawior Tuska, jak wielokrotnie pisałem, jest behawiorem mafiosa, który wznosi ku niebu oczy, pokazuje nam otwarte dłonie, i powiada świątobliwie: Pan Bóg wyraźnie nie sprzyja moim konkurentom, topią się w płytkich stawach, wypadają z okien, giną w wypadkach, ale cóż to za podłość, insynuować, że ja mógłbym mieć z tym cokolwiek wspólnego… Przypomnijmy sobie historię Rokity, Gilowskiej, Piskorskiego.
Tusk ze swego najlepszego okresu załatwiłby sprawę zupełnie inaczej. Demonstracyjnie ściskałby Gowina, zapewniając, że bardzo szanuje jego poglądy i nawet je w dużym stopniu podziela, i że ze swym intelektualnym potencjałem stanowi Gowin ważny element PO. A jednocześnie nie miałby nic wspólnego z tym, że ludziom popierającym Gowina w partii zdarzałyby się same przykrości, aż wszyscy by szybko zrozumieli, że podanie Gowinowi ręki to pewna zguba, a kopnięcie go to droga do poprawienia swego losu.
I dopiero po pewnym czasie westchnąłby Tusk: bardzo lubiłem i ceniłem byłego ministra, no ale skoro partia go odrzuca…
Tego już najwyraźniej Tusk zrobić nie może. Po pierwsze − nie ma już czym przekupywać. Część posłów z obecnego rozdania już się nie załapie, i ci z tzw. frakcji konserwatywnej wiedzą, że jeśli w razie usunięcia Gowina nie pójdą za nim, to i tak zostaną wyautowani. A jeśli Gowin wyleci, to przynajmniej w aurze męczennika, co tym, którzy przy nim wytrwają, da pewną szansę.
Nie może także dlatego, że zaangażowanie do zniszczenia Gowina SLD przypominałoby operację Konrada Mazowieckiego, który problem z Prusami rozwiązał przez sojusz z zakonem Krzyżaków. Albo operację Buzka, który dla poprawy notowań wpuścił do rządu Lecha Kaczyńskiego. Miller oczywiście chętnie wróci do gry, ale tylko frajer sądzić może, że wicepremierowanie przy słabnącym Tusku uzna za godne uwieńczenie życiowej kariery. Niby Miller jest aktualnie pokłócony z medialnym salonem, ale to kłótnia w rodzinie, a przestawienie medialnej wajchy, jak sami wiemy, może być dokonane dosłownie w czasie kilku minut, w których jeden wydawca TVN 24 przejmuje dyżur od drugiego. Sam Tusk jeszcze niedługo przed wyborami 2007 nie był faworytem, media podobnie jak dziś stawiały wtedy na Kwaśniewskiego, a wkrótce potem kłoniły się przed nim i błagały, że „musi” − nie trzeba mu tego przypominać.
Gowin przeciwstawił się Tuskowi otwarcie, z sejmowej mównicy kwestionując jego słowa, co oczywiście dla gangsterskiej duszy premiera pozostaje piekącym policzkiem. Ale od otwartego wyzwania groźniejsze jest dla Tuska ciche, skryte rycie pod nim dołków przez Schetynę. Gowin raczej nie zagraża Tuskowi jako potencjalny przywódca całej PO. Schetyna tak. Nie mając za grosz charyzmy nie zagra wprawdzie o przywództwo otwarcie, ale łatwo może wykreować figuranta, zza pleców którego będzie rządził tak jak kiedyś. Tym bardziej, że Komorowski skorzysta chętnie z okazji, by poparciem dla odnowy w Partii zaznaczyć swoją podmiotowość.
Wszystko to sprawia, że Tusk chciałby Gowina „puknąć”, ale się boi. Więc ogranicza się do ciągłego dyskredytowania go, ciągłego sugerowania, że facet jest na wylocie. To rzeczywiście stawia ministra sprawiedliwości w trudnej sytuacji, ale i rozkłada wizerunek całego rządu. PKB pikuje, bezrobocie dobija do 15 procent, rosną zatory płatnicze i liczba bankructw, i już tylko niezłomna „jedność ideowo polityczna” prorządowych „dziennikarzy” chroni przed wylaniem się kolejnych afer rządzącej sitwy (exemplum najnowsze: skompromitowanie oszczerstw ministra Arłukowicza pod adresem profesora Szaflika, których nieudaczny minister użył jako pretekstu do nowego rozdania synekur w okulistyce − gdzież się podziewacie, medialne szujki, które się tak ongi rozwodziłyście nad męczeństwem doktora G.?); w tej sytuacji „message” że rząd nie może rządzić, bo jest zajęty sam sobą, że premier zamiast sytuacją zajmuje się frakcyjnymi rozgrywkami, jest ostatnim, na jakim władzy powinno zależeć.
Trudna sytuacja. Można się wściec. I na razie tyle właśnie z tego będzie − że po raz enty usłyszymy, iż się Tusk wściekł. O co zakład?
Rafał A. Ziemkiewicz