W czasach swych sukcesów, przypomnę, Donald Tusk nie był człowiekiem michnikowych salonów – przeciwnie, politycznie zabił ich ówczesnego guru, Bronisława Geremka, czego długo mu postudecja nie potrafiła wybaczyć, i wybaczyła dopiero, gdy uświadomiła sobie, że tylko Tusk może ocalić ją przed Kaczyńskim. Tusk hołd przyjął, ale wiedząc, że salony nie mają innego wyboru, traktował je z nieskrywanym lekceważeniem. Do dziś pamiętam, jak kapitalnie poradził sobie z grupką nadętych „intelektualistów”, którzy próbowali wydusić z niego jakieś zobowiązania wręczając z zaskoczenia i publicznie petycję sygnowaną przez iluś tam wielkich, występujących na tę okoliczność jako „Obywatele Kultury”. O ile pamiętam, chodziło tam o to, by „twórcy kultury” byli bardziej szanowani i dostawali więcej kasy. Pamiętacie, jak potraktował ich ówczesny premier? Wyjął długopis, dodał do długiej listy podpisów swój własny, a potem oddał „obywatelom” ich list i z uśmiechem skierował ich do ministra kultury. I oczywiście nadal dawał kasę głównie na stadiony i fajerwerki, a intelektualistów traktował jak paziów, i to tych mniej istotnych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.