Nowelizacja ustawy medialnej, nie przeczę, dostarcza dużo prostej, noworocznej radości. Miło się słucha, jak propagandyści magdalenkowej sitwy, niegdyś kibicujący medialnym czystkom i nawołujący do dalej idącej „depisizacji”, lamentują teraz, że wraz z ich wyrzuceniem kończy się wolność oraz demokracja, i jak wołają o ratunek do Europy. A jeszcze niedawno byli tacy butni, tak pełni pogardy dla skazanej na wymarcie i dorżnięcie „tej drugiej części Polski, zawistnej, zakompleksionej, ksenofobicznej” (wg słów reżysera Pawła Pawlikowskiego) i tak bezbrzeżnie przekonani, że nikt im nigdy nie zrobi nic, że prędzej pijana zakonnica w ciąży na pasach itp., niż ktoś się im dobierze do tych wygodnych posadek i tłustych chałtur, które sobie wypełzali u Platformy i u „peezelu”.
Cóż, odmienna wojny kolejka, jak mawiał filozoficznie bohater (negatywny zresztą) jednej z ulubionych lektur mojej młodości. Miło się oczywiście tego słucha, miło się patrzy, jak wczorajsi gwiazdorzy i królowie życia zgrywają męczenników i „niepokornych”, nawet jeśli trzeba przy tym znosić bezczelne profanowanie przez wycirusów poprzedniej władzy symboli, oporników czy hymnu narodowego – bo i te profanacje są dobitną oznaką ich nicości, dowodem, że nie mają niczego, absolutnie niczego, nawet symboli. Cała ich propagandowa służba odbywała się wyłącznie w imię „fajności”, w poczuciu, że (jak to ujmowali beneficjenci sanacji) „byczo jest” i europejsko, więc teraz, kiedy się noga powinęła, zupełnie nie mają się czego chwycić, i nawet taki Lis chrypi o biało-czerwonych sztandarach, narodzie, i że najlepsze córki i synowie tego narodu krwią zrosili, i tak dalej – zresztą ku wyraźnemu zmieszaniu KOD-owej publiki.
Tak, ciężko sobie zapracowaliśmy na tę odrobinę schadenfreude – w przeciwieństwie do platformiano-peezelowskich lokajów nie wypłakiwaliśmy się w rękaw zachodnim mediom, nie łkaliśmy o przysłanie czołgów Bundeswehry, tylko zacisnęliśmy zęby i stworzyliśmy nowe, walczące z rządzącą sitwą media. Narażaliśmy swoje rodziny na niepewność finansową, krążyliśmy pracowicie ze spotkaniami od miasteczka do miasteczka (co i raz w ostatniej chwili dowiadując się o zablokowaniu przez lokalne władzunie sali etc.), nizając poczytność, pozwalającą przetrwać mimo bojkotu zblatowanych z władzą reklamodawców i innych szykan. To dzięki tej pracy niemożliwe stało się możliwe bez rozjeżdżania zakonnicy. Mnie akurat, z racji dziwnego farta, jakim się w życiu cieszę, dotknęły te niewygodny w minimalnym stopniu, ale wielu kolegów i koleżanek naprawdę zasłużyło sobie na tę trochę satysfakcji z histerycznych twittów popuszczającego Lisa. Średniowieczni rycerze mawiali, że „ścierwo wroga miło wionie”, może to na dzisiejsze czasy już nieco zbyt brutalne, ale wiecie Państwo, co mam na myśli.
Niemniej, jeśli wolno – ostrzegam żelaznych elektorat PiS, że tu będzie spojler – nieco popsuć noworoczny nastrój, to uchwalenie przez PiS „małej ustawy medialnej” bardzo mnie zaniepokoiło. Co prawda, określenie „mała” sugeruje, że to tylko prowizorka, sam początek zmian, „na razie”. Że szło tylko o szybkość, o zastopowanie tego medialnego rokoszu i propagandy histerii, urządzanych przez przegrany układ, a prawdziwe zmiany, „duża” ustawa nadejdą niebawem tak jak obiecywano.
Ale doświadczenie uczy, że prowizorki trwają najdłużej.
A ta prowizorka, polegająca na tym, że tak naprawdę nic się nie zmienia poza zarządami – może się okazać bardzo wygodna. I może w efekcie oznaczać powtórkę scenariusza z 1990 roku, kiedy to z ekranów i z firmy usunięto najbardziej paskudne i skompromitowane gęby Dziennika Telewizyjnego, będące ówczesnymi odpowiednikami Morozowskiego, Sobieniowskiego czy Lewickiej, ale wszystko inne pozostało tak jak było. Bo „fachowcy” przekonali nową władzę, że teraz będą jej wiernie służyć, mało tego – że nikt jej nie usłuży lepiej, bo nowi, młodzi, jak przyjdą, będą się dopiero musieli uczyć sztuki dziennikarskiego kłamstwa i manipulowania emocjami mas. A oni, fachowcy, już wiedzą, jak to robić.
Pisałem o tym w „Michnikowszczyznie”, w „Polactwie”, nie chcę brnąć w historyczne analogie, ale są one bardzo niepokojące. W ogromnym stopniu przyjęciu tych „fachowców” sprzyjała wtedy sytuacja „wojny na górze”. Jest „ostry konflikt polityczny”, wicie-rozumiecie, decyduje się przyszłość, trzeba przede wszystkim powstrzymać rewanżystów, nacjonalistów, lustratorów, bo zniszczą z takim trudem budowaną demokrację i kapitalizm. Więc, generalnie, oczywiście, macie rację, że trzeba budować dziennikarstwo wolne i niezależne, ale to w przyszłości, bo na razie, wiecie-rozumiecie, trzeba powstrzymać tego antysemitę, dyktatora i chama Wałęsę – tak dokładnie wyglądał udecki dyskurs, sankcjonujący oparcie się na peerelowskich „fachowcach”. A potem oczywiście trzeba było powstrzymywać oszalałych lustratorów, którzy ośmielali się podnieść rękę nawet na tak wielki, światowy i niekwestionowany autorytet jak Wałęsa. A potem trzeba było walczyć z państwem wyznaniowym i takimi ajatollahami jak Niesiołowski. A potem z faszyzmem uosabianym przez Wołka i Misia Kamińskiego. No a potem przyszedł straszny PiS, a potem katastrofa w Smoleńsku… I tak dalej, przez ćwierć wieku niestety wciąż nie mieli oświeceni demokraci czasu zabrać się za budowanie tych obiecywanych naprawdę wolnych i niezależnych mediów, i w końcu wyszedł im zamiast nich agit-prop równie wredny jak tamten komunistyczny, na którego „fachowcach” się oparto, zaludniony presstytkami nic nie lepszymi od Tumanowicza, Falskiej czy Bilika.
PiS obiecywał gruntowną reformę, do której kluczem miała być likwidacja publicznych mediów jako spółek skarbu państwa i powołanie ich na nowo jako instytucji kultury. Ta perspektywa została odsunięta na bliżej nieokreślone później, bo przygotowanie tak skomplikowanej reformy wymaga czasu. Dlaczego wymaga czasu, skoro stosowne ustawy były podobno już gotowe, całe szuflady gotowych ustaw? Jak zwykle potwierdza się powiedzonko mojej śp. mamy, że „kłamstwo ma krótkie nóżki”, także kłamstwo wyborcze.
Na porządną, przemyślaną reformę zabrakło czasu, bo zmiany w mediach stały się pilne, sami widzicie, co się wyrabia – układ przegrany w wyborach usiłuje dezinformacją i propagandą wprawić społeczeństwo w stan takiej histerii, by cofnąć wyrok wyborów na ulicy. Trudno odmówić racji, ale trudno też nie wskazać, jak błąd pociąga za sobą błąd kolejny: bo przecież układ nie dostałby tej szansy na skuteczny rokosz, gdyby nie nieprzemyślane, najdelikatniej mówiąc, konwalidowanie Trybunału przy użyciu legislacyjnego cepa.
Kto się nie zetknął z systemem mediów publicznych może nie rozumieć, że łżące programy niusowe i publicystyczne to tylko wierzchołek potężnego splotu interesów, przysług i powiązań, których podstawą są ogromne pieniądze – pieniądze na produkcję, na zakup i pośrednictwo w zakupie formatów, praw, licencji. I tam jest prawdziwa ośmiornica, której obcięcie kilku ekranowych macek w niczym nie szkodzi, a nawet sama je chętnie odrzuci, jeśli w imię doraźnych potrzeb da się jej możliwość zadzierzgnięcia nowych powiązań, wymiany nowych przysług i ubicia nowych interesów.
Od ćwierć wieku, przywołam jeden przykład, nie można zlikwidować skandalicznej, godnej trzeciego świata możliwości udzielania przez Ministra Finansów „po uważaniu” zwolnień podatkowych dowolnie wybranemu podmiotowi. Każdy w opozycji przyznaje, że to skandal i podstawa patologii, ale jak obejmuje władzę, natychmiast dostrzega, jak wygodne to narzędzie do tworzenia własnego układu i reformatorski zapał mu mija. Za rządów PiS wyprowadzono nawet za nadużycia w tym zwalnianiu z podatków (ponoć konkretnie pana Stokłosy, mówiło się wtedy) paru wysokich urzędników MF w kajdankach, ale jakoś się to rozeszło po kościach i nadal jest możliwość się z władzą podatkowo dogadać.
Obawiam się, że w wypadku mediów tzw. publicznych lepkość układu jest jeszcze większa, i – z całym szacunkiem – boję się o odporność na nią nie tylko dla pp. Kurskiego i Czabańskiego, bałbym się nawet o samego świętego Franciszka, gdyby w tak niezdrowy sposób został nominowany tam, gdzie oni zapewne zostaną nominowani. Tak, narodowe media oczywiście zbudujemy, docelowo, ale teraz, sami widzicie, toczy się ostra walka polityczna, w której trzeba korzystać z istniejących możliwości… Walka polityczna ma zaś to do siebie, że się nigdy nie kończy, mało tego, jeszcze cokolwiek by się działo bądź nie działo, stale się zaostrza.
Żeby nie dłużyć tej jeremiady: przed wojną kpiono sobie z krwiożerczych w gębie antysemitów, że o Żydach „w ogóle” grzmią, że zakała ludzkości, bolszewicko-bankierski spisek i tak dalej, ale jeśli chodzi o Żydów konkretnych, to Ickowi Rabinowiczowi nie pozwolą włosa z głowy strącić, bo z nim robią interesy, na Szmula Aprikozenkranca ani złego słowa, bo im kredytuje, a i Rosenblatta tknąć nie dadzą, bo handlują z nim jeszcze od studenckiej młodości… Po doświadczeniach z prokuratorami Kapustą i Kaczmarkiem, z Ryszardem Krauzem i podobnymi im „pentiti” z czasów poprzedniej IV Rzeczpospolitej jakoś trudno mi się powstrzymać od obaw, czy stosunek do układu „w ogóle” i układów „konkretnie” nie zacznie się znowu kształtować w podobny sposób.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.