O tym, że kryzys związany z pandemią koronawirusa uderzy w sektor paliwowy eksperci wiedzieli od dawna – zaraza wyszła bowiem z Chin, które są najistotniejszym krajem na energetycznej mapie świata. Jednakże niewielu przypuszczało, że Covid-19 przyniesie ze sobą skutki tak katastrofalne, że postawią na głowie rynek naftowy, będący segmentem kluczowym dla globalnej gospodarki.
Już samo spowodowane koronawirusem wyhamowanie potężnego chińskiego przemysłu i transportu wystarczyłoby do załamania kursu ropy i zauważalnych spadków cen tego surowca. Tymczasem Chinese Virus szybko wgryzł się w gospodarki całego świata, zamykając fabryki, pustosząc autostrady i uziemiając samoloty. Spowodowało to znaczne zmniejszenie zapotrzebowania na energię i paliwa. Na efekty dla runku naftowego nie trzeba było czekać długo – już na początku marca 2020 roku producenci ropy zaczęli sygnalizować pierwsze problemy związane z olbrzymią nadpodażą surowca.
W tej sytuacji do gry zdecydował się wejść kartel OPEC oraz jego partnerzy (czyli tzw. OPEC+). W dniach 5-6 marca państwa zrzeszone w tej organizacji próbowały ustalić wspólną politykę redukcji wydobycia, która miała być odpowiedzią na zaburzenia rynku spowodowane Covid-19. Rozmowy nie przyniosły jednak rezultatu, głównie ze względu na postawę Rosji, która nie chciała wdrażać cięć produkcyjnych – dla państwa Władimira Putina zyski ze sprzedaży ropy to największe źródło dochodów do budżetu. Sytuacja ta rozwścieczyła Arabię Saudyjską, która po fiasku negocjacji zadeklarowała zerwanie porozumień oraz zwiększenie wydobycia. Giełdy zareagowały błyskawicznie – w poniedziałek 9 marca ceny ropy spadły o ponad 20%, do poziomu ok. 30 dolarów za baryłkę Brent. Był to najszybszy spadek cen ropy naftowej od 1991 roku, zwiastujący wojnę handlową między Rijadem a Moskwą.
Jednak czarne chmury nad rynkiem naftowym dopiero się zbierały.
Pomimo spadku cen, producenci ropy nie ograniczali wydobycia, ale przygnieceni koronawirusem konsumenci zużywali coraz mniej surowca. Wkrótce pojawiły się niedobory przestrzeni magazynowej oraz widmo przymusowych lokalnych przestojów produkcyjnych. Na przełomie marca i kwietnia w mediach pojawiły się pierwsze informacje dotyczące… ujemnych cen ropy. W niektórych regionach wyczerpało się bowiem miejsce w magazynach, więc producenci zaczęli dopłacać odbiorcom, by ci pobierali od nich surowiec. W krajach spinających budżety dzięki sprzedaży węglowodorów resorty finansów rozpoczęły prognozowanie strat. W Rosji już w połowie marca szacowano potężny deficyt budżetowy rzędu ok. 1% PKB oraz spadek zysków z handlu ropą i gazem o ok. 2 biliony rubli. Minister ropy Angoli Diamantino Azevedo, analizując światowe trendy stwierdził, że „dalsza produkcja surowca jest nieuzasadniona”. Z kolei Międzynarodowa Agencja Energii obliczyła, że załamanie na rynku naftowym doprowadzi do globalnej redukcji etatów o 50 milionów miejsc pracy. „Przemysł naftowy jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego do tego co dzieje się w 2020 roku” - alarmowała Agencja.
W tej sytuacji kraje formatu OPEC+ postanowiły zebrać się ponownie, zakończyć wojnę handlową i spróbować zapanować nad rynkami poprzez potężne cięcia w wydobyciu. Losy spotkania kartelu, które odbyło się w drugim tygodniu kwietnia, przez moment wisiały na włosku – wszystko ze względu na działania Meksyku, starającego się za wszelką cenę uniknąć redukcji w wydobyciu. Dopiero ingerencja prezydenta USA Donalda Trumpa, który zadeklarował, że Stany Zjednoczone wezmą na siebie część obciążeń przewidzianych dla ich południowego sąsiada. Dzięki szybkiej reakcji gospodarza Białego Domu porozumienie OPEC+ udało się uratować, a kartel przedstawił światu największy w historii plan redukcji wydobycia ropy naftowej – kraje współpracujące w ramach tego formatu miały ograniczyć produkcję łącznie o ok. 10 mln baryłek dziennie.
Pomimo tak drastycznych i daleko idących kroków zaradczych, rynki naftowe nie odetchnęły z ulgą. Stało się wręcz przeciwnie – cena ropy dalej spadała. Sytuacja stała się wręcz katastrofalna, gdy 20 kwietnia notowania ceny baryłki ropy WTI w kontraktach na maj spadły do poziomu poniżej zera – do prawie minus 40 dolarów. Oznacza to, że to, co miesiąc wcześniej było problemem niektórych lokalnych producentów, w kwietniu stało się zmorą całego rynku. Sprzedający realnie mogli płacić kupującym, by ci przyjęli kontrakt na ropę – w magazynach po prostu brakło miejsca. Stało się jasne, że przełomowe porozumienie OPEC+ nie uratowało rynku.
Pogrążony w koronakryzysie świat zobaczył zatem coś, co było odwrotnością apokaliptycznych scenariuszy rodem z sagi filmowej Mad Max – ludzie nie musieli zabijać się o ropę, przeciwnie: było jej tak dużo, że dosłownie zalała rynki.
Co przyniosą następne tygodnie dla rynku ropy naftowej? Trudno powiedzieć. Z jednej strony, ograniczenia wydobycia oraz restart światowej gospodarki mogą przynieść powrót cen do poziomów znanych sprzed pandemii, z drugiej: nadpodaż surowca jest tak duża, że odbicie notowań zajmie kilkanaście miesięcy. Pod znakiem zapytania postawić można także zachowanie poszczególnych państw działających w ramach formatu OPEC+. Tajemnicą poliszynela jest bowiem fakt, że producenci ropy mogą naginać ustalone porozumienia i zwiększać produkcję, gdy tylko na rynku pojawią się zwiastuny poprawy sytuacji.
Autor jest dziennikarzem gospodarczym, ekspertem ds. energetyki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.