Na szczęście na tym symbolicznym skądinąd geście się nie skończyło, bo następnego dnia po zaprzysiężeniu Trump podpisał dekret zakazujący finansowania przez państwo międzynarodowych organizacji, które propagują aborcję. Chodzi o naprawdę spore pieniądze: USA każdego roku przeznaczały 600 mln dolarów na coś, co eufemistycznie nazywano „wsparciem planowania rodziny na świecie”, a co faktycznie często sprowadzało się do wspierania proaborcyjnej propagandy. Ponad pół miliarda dolarów rocznie na zabijanie niewinnych dzieci! Wygląda zatem na to, że Trump dotrzyma również innych przyrzeczeń, jakie złożył amerykańskim obrońcom życia: najważniejsza jest obietnica mianowania na wakujące w przyszłości miejsca w Sądzie Najwyższym konserwatywnych sędziów, dzięki czemu uda się po pierwsze ograniczyć skrajnie liberalne prawo aborcyjne, po drugie przywrócić naturalne rozumienie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny.
Doprawdy, tylko ślepiec może nie widzieć dlaczego konserwatyści, a choćby po prostu ludzie przywiązani do dziedzictwa etycznego Zachodu woleli głosować i wspierać Trumpa: nawet jeśli on sam nie jest wzorcem cnót, to przynajmniej nie jest ideologiem postępu. Wystarczy, że kieruje się zdrowym rozsądkiem, już to bowiem pozwala wierzyć, że odwróci dotychczasową, obsesyjnie wręcz wrogą chrześcijaństwu politykę demokratów, za która odpowiadała administracja Obamy. Wspieranie organizacji transgenderowych, promowanie homoseksualistów i lesbijek, umizgi do różnych mniej i bardziej zrewoltowanych grupek lewicowych postępowców – druga kadencja Obamy stawała się coraz większym koszmarem. I wszystko wskazywało na to, że co się tyczy kwestii obyczajowych i ideologicznych Hilary Clinton byłaby jego wierną dziedziczką. Jeśli zatem USA nie zamienią się w jeden wielki homoland propagujący kontrolę urodzeń, aborcję, operacje transpłciowe i związki homoseksualne to stanie się tak właśnie dzięki Trumpowi. Niektórzy wierzą nawet, że jego prezydentura w ogóle pozwoli odwrócić lewicową falę, że odegra on w historii Zachodu rolę porównywalną z cesarzem Konstantynem na początku IV wieku, który to doprowadził, mimo licznych swoich słabości, grzechów i błędów, do historycznego zwycięstwa chrześcijaństwa w dziejach. Można się z tego śmiać i wykpiwać takie nadzieje, jednak jest faktem, że konserwatywny zwrot Ameryki zmieni oblicze całego świata. Dziejowe zwycięstwo lewicy, które wydawało się niezachwiane, pewne i niepodważalne, chwieje się w posadach. Jak mogłoby ono wyglądać w praktyce pokazuje przykład Francji. Nie jest przypadkiem, że w tym samym niemal czasie, kiedy to Trump podpisywał dokument znoszący finansowanie organizacji wspierających aborcję na świecie, francuskie Zgromadzenia Narodowe przyjęło ustawę zakazującą praktycznie krytyki aborcji. To bardzo wyraźny znak do czego dążą lewicowi ideolodzy. Choć na początku mówią o wolności, tolerancji i prawie kobiet, na końcu chcą wprowadzić w życie projekt niemal totalitarny, zgodnie z którym to człowiek jest jedynym i nieograniczonym twórcą prawa. Nic go nie ogranicza, nic go nie powstrzymuje, nie ma mowy ani o świętości życia, ani o naturze płci; to czym jest życie lub płeć ma podlegać manipulacji prawodawców. A kto się temu sprzeciwia ten musi się liczyć z karami. Brr…W tym sensie wybór polityczny, głosowanie za Trumpem, był też wyborem moralnym – łatwo sobie wyobrazić, że zwycięstwo liberalnej lewicy w największym i najsilniejszym państwie Zachodu byłoby gwoździem do trumny różnych tradycyjnych wspólnot chrześcijańskich, które od lat muszą borykać się z narastającą falą opresji, kiedy to w imię posłuszeństwa dla nowego prawa małżeńskiego zmusza się chrześcijan, że postępowali wbrew swemu sumieniu i zasadom.
Nie jest zatem niczym dziwnym, że nie wszyscy cieszą się ze zwycięstwa Trumpa. Jednak tym co najbardziej mnie zasmuciło była, długo oczekiwana, reakcja na wybór Trumpa papieża Franciszka. Dzień po zaprzysiężeniu ukazał się w hiszpańskim „El Pais” wywiad z Ojcem Świętym. Nie umiem zrozumieć tej dziwacznej skłonności obecnego papieża, żeby na rozmówców wybierać sobie skrajnych lewicowych publicystów i dziennikarzy. „El Pais” to przecież pismo, które w swej ideologicznej zapiekłości i gorliwości bije na głowę, to nie żart ani przesada, „Gazetę Wyborczą”. Podobnie jak włoska „Repubblica”, inna z gazet, którym szczególnie chętnie udziela wywiadów Ojciec Święty, również hiszpańskie „El Pais” walczy z dyskryminacjami, tradycyjną moralnością, opowiada się za otwarciem granic dla imigrantów i wszędzie podejrzewa nacjonalizm, ksenofobię, faszyzm i populizm. Niestety, nie tylko miejsce wywiadu jest osobliwe; jeszcze bardziej niepokojąca była jego treść. Najlepsze, co można o tej rozmowie powiedzieć to to, że ostateczna konkluzja i ocena zwycięstwa Trumpa była niejasna: „Zobaczymy, co się wydarzy. Wielką nieroztropnością byłoby przestraszyć się teraz albo cieszyć się. To jak być prorokiem katastrofy albo dobrobytu, które mogą nie nastąpić” – mówił papież, dodając, że żeby ocenić Trumpa trzeba poczekać na jego czyny. Słuszne? Owszem. I gdyby na tym skończył się ten wywiad można by było uznać, że mamy do czynienia z podejściem roztropnym i ostrożnym, jakie jest czymś właściwym dla Ojca Świętego.
Jednak na tym się nie skończyło. Papież Franciszek stwierdził, że wybór Trumpa na prezydenta wynika z tego, że Amerykanie w czasie kryzysu szukali zbawiciela, bo w takich czasach zanika zdrowy rozsądek i poparcie zdobywają populiści. Dalej zaś było jeszcze gorzej: „Dla mnie typowym przykładem populizmu, w europejskim sensie, jest rok 1933 w Niemczech. Zniszczone Niemcy starają się podnieść, szukają swojej tożsamości, lidera, który ją pozwoli odzyskać. Jest też młody człowiek, który nazywa się Hitler i mówi „ja mogę”. I całe Niemcy głosują na Hitlera” – snuł swoją opowieść papież. Nawet średnio rozgarnięty czytelnik mógł w tych słowach dostrzec ukrytą sugestię, zgodnie z którą wybór Trumpa przypomina wybór Hitlera. I tak też zresztą się stało.
Co najmniej kilka dużych światowych gazet i portali właśnie tak zrozumiało słowa Ojca Świętego. Oto tytuł izraelskiego dziennika Haaretz: “Papież Franciszek o Trumpie: trzeba uważać na populistycznych przywódców jak Hitler, którzy twierdzą, że są »Zbawicielami«”. Podobnie swoje doniesienia zatytułowały liczne inne media. Ma rację włoski pisarz Antonio Socci, że papież wprost takiego porównania między Hitlerem a Trumpem nie zrobił, jedynie je zasugerował. Jednak, i to jest kluczowe, mimo że od wywiadu minęło już siedem dni Watykan nie wydał żadnego oświadczenia, które by owo porównanie dezawuowało. Można zatem, pisze Socci, przyjąć, że nie chodziło tu o lapsus lub błąd, ale o świadome porównanie.
Nie bardzo wiem co powiedzieć. Jak nazwać sytuację, w której papież najprawdopodobniej porównuje polityka ograniczającego aborcję i postępy lewackiej ideologii do Hitlera? Pozostaje mi tylko ufać, że słowa papieskie zostały zniekształcone lub wyrwane z kontekstu. Że może jakieś watykańskie dementi wreszcie się ukaże. Tak czy inaczej dosyć to makabryczne.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.