Czy tylko biedni mają prawo marzyć? Agentka amerykańskiej straży granicznej Vásquez mówi w pewnym momencie bohaterowi hiszpańskiego filmu „Do granic” („La Llegada”), że więcej szacunku niż do niego ma do biedaków próbujących przedrzeć się przez granicę w Meksykiem. On zaś jest dla niej nie tylko oszustem, lecz także snobem, nie wiadomo dlaczego przekonanym o swojej wyższości. Debiutancki film duetu Alejandro Rojas i Juan Sebastián Vásquez (trafił właśnie do polskich kin) przypomina starą prawdę, że nie ma ludzi niewinnych, są tylko nieudolnie przesłuchiwani. Lecz kiedy dociśniesz śrubę, każdy pęka. Każdy ma bowiem coś do ukrycia. Agenci Vásquez i Barrett cisną mocno, co nie dziwi – strzegą wszak najcenniejszej ziemi pod słońcem, na której mógłby postawić stopę migrant: Stanów Zjednoczonych Ameryki. Niełatwo wejść do raju, w którym – jak surowo napominają przybyszów agenci – kłamstwo jest poważnym przestępstwem. Ale kto nie chciałby trochę wygładzić swojej historii, żeby zwiększyć szansę na sukces? Tyle tylko, że to kwadratura koła – im bardziej będziemy się wybielać, tym większa szansa, że przyłapią nas na… hm, w najlepszym razie – nieścisłościach. A zaczyna się niemal bajkowo. Droga do raju otwarta: Diego i Elena przylatują z Madrytu do Nowego Jorku, gdzie mają przesiąść się na lot do Miami, w którym czeka rodzina. Elena jest szczęśliwą posiadaczką zielonej karty, którą wygrała na loterii wizowej. Diego podróżuje jako jej partner (nie są małżeństwem, lecz podpisali umowę czyniącą z nich związek partnerski – nie tylko geje mogą to zrobić).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.