Pierwsza taka jego wypowiedź padła jeszcze w maju 2023 r. – walczący o powrót do Białego Domu miliarder tłumaczył, że co do istoty chodzi mu o prosty mechanizm zmuszenia obu walczących stron do rozmów i zaprzestania działań wojennych – zmuszenia w oparciu o ich wzajemne słabe i mocne punkty. Półtora roku później sam Donald Trump jest już w innym położeniu, zbliżającym go do prób realizacji swych obietnic wyborczych, a zakończenia wojny na Ukrainie, przynajmniej zakończenia zaangażowania Amerykanów w tę wojnę, oczekuje od niego spora część jego elektoratu
Jako prezydent elekt Trump zresztą nie próżnuje: w zasadzie skończył kompletować skład swojego rządu, wyznaczając także wielu prezydenckich doradców i pełnomocników, którzy pracują już nad możliwością wdrażania jego polityki, począwszy od 20 stycznia 2025 r., pamiętnego dnia prezydenckiego zaprzysiężenia. Zatem to, co jeszcze nie tak dawno temu było przede wszystkim nośnym hasłem wyborczym – „natychmiast zakończę wojnę na Ukrainie” – nabiera teraz kształtu opracowywanego przez doradców politycznego planu, którego założenia przenikają raz po raz do mediów na zasadzie sondowania reakcji, zwłaszcza reakcji Moskwy i Kijowa. Co prawda, sam Trump nie ma do czasu swego zaprzysiężenia rzeczywistego wpływu na żadną z wojujących stron, tak samo jak nie ma obecnie możliwości przyblokowania działań samej administracji Bidena, która na finiszu swej kadencji najwyraźniej robi, co może, aby przedłużyć swą politykę w czasie i być może pokomplikować, na ile to możliwe, działania mających przejąć stery państwa republikanów. Sami zresztą dziś nie wiemy, jak jeszcze wiele może się zmienić w światowej geopolitycznej układance do 20 stycznia: przypadek spektakularnego błyskawicznego upadku rządów Baszara al-Asada, w zasadzie nieprzewidziany przez ekspertów, przypomina, że koło historii toczy się nieubłagalnie, doznając czasem niespodziewanego przyspieszenia.
Prestiż wśród możnych
Zanim wejdziemy w szczegóły pokojowego planu Trumpa dla Ukrainy, trzeba zaznaczyć, że nie dzierżąc jeszcze realnej władzy 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych, republikanin już cieszy się w polityce zagranicznej prestiżem proporcjonalnym do jego historycznego powrotu do Białego Domu, a także proporcjonalnym do pustki wytworzonej w ostatnich miesiącach przez brak wyraźnego przywództwa, delikatnie rzecz ujmując, ze strony Joe Bidena. Widać to było ewidentnie podczas inauguracji katedry Notre Dame w Paryżu, gdzie przybyli możni i mniej możni tego świata przymilali się do przyszłego prezydenta USA. Co dla naszego tematu najważniejsze, miało wówczas miejsce spotkanie Wołodymyra Zełenskiego z Donaldem Trumpem, w obecności Emmanuela Macrona, podczas którego, jeśli wierzyć doniesieniom, prezydent Ukrainy dostał jasno do zrozumienia, że wytyczony przez Trumpa cel – bezzwłoczne zakończenie rozlewu krwi – nie podlega dyskusji, łącznie z konsekwencjami dla Ukrainy w postaci jej ustępstw terytorialnych na rzecz Rosji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.