Gdybym wierzył w teorie spiskowe (przyznaję, czasem wierzę) uznałbym, że w siedzibach partii opozycyjnych znajdują się tajni agenci PiS, których zadaniem jest wymyślanie najgłupszych możliwie pomysłów, podsuwanie ich swoim liderom, a następnie troska o ich wprowadzenie w życie. Hipoteza ta wcale nie brzmi, zapewniam Czytelników, tak niedorzecznie, jak na pierwszy rzut oka może się wydawać. Gdyby bowiem kierować się jedynie chłodną oceną skutków działań oraz odpowiedzieć sobie na proste pytanie cui bono, okaże się ona prawdopodobna.
Słyszę choćby i widzę Mateusza Kijowskiego, który podczas pokazu filmu „Obywatelski zryw” (to dzieło, którego autorami są politycy Nowoczesnej, opowiadające o heroizmie KOD) twierdzi, że „potrzebny jest drugi etap obywatelskiego zrywu – budowa „państwa podziemnego”, instytucji, które pomogą przenieść nasze wartości przez czas opresji. Proszę uważnie przeczytać te słowa. Potem jeszcze raz i jeszcze. A potem proszę sięgnąć do jednego z wcześniejszych numerów „Do Rzeczy”, gdzie to pewien znany psychiatra próbował zdiagnozować tego typu zachowania, za co zresztą naraził się, jak łatwo przewidzieć, na ostracyzm środowiska.
Opowieści o „państwie podziemnym”, o czasie opresji – do licha ciężkiego, mówi to człowiek, który w ciągu kilku miesięcy zrobił niebywałą karierę polityczną, odwiedził Brukselę, Waszyngton i inne stolice, gdzie przyjmowano go ciepło, miło i radośnie, człowiek, który nie opuszcza niemal studiów telewizyjnych i radiowych (może tylko po to, by okazać się na demonstracji ulicznej). Cała ta opresja sprowadza się do tego, że nie jest
w stanie znieść, on i jemu podobni prześladowani, tego rządu, który wybrała większość Polaków (pardon, większość głosujących).
Cóż, przypadki manii prześladowczej wcale aż tak rzadkie nie są i gdyby całą tę wypowiedź dało się sprowadzić do idiosynkrazji – politycy też ludzie i też czasem tracą kontakt z rzeczywistością – nie byłoby to niczym nadzwyczajnym. Jednak owe deklaracje, i to jest clou, znajdują wiernych wyznawców i słuchaczy. Naprawdę okazuje się, że jakaś grupa Polaków sądzi, że żyje w państwie okupowanym i opresyjnym. I że najlepszym sposobem, żeby to zmienić, jest głośno o tym mówić!
Te wypowiedzi szefa KOD, mimo że w pewnym sensie ekstremalne, nie są aż tak oryginalne. A jak mam nazwać pomysł Nowoczesnej, według różnych badań drugiej lub trzeciej siły politycznej w Polsce, żeby 31 sierpnia ogłosić w Warszawie swoje… postulaty sierpniowe. Mówimy o partii, która uważa się za liberalną, wolnorynkową, promodernizacyjną itp., itd. I właśnie ona postanowiła nawiązać do postulatów z sierpnia 1980 r.,
do narodowego protestu stoczniowców, do Solidarności. Nieźle trzeba było się wysilić, żeby coś takiego wymyślić: Ryszard Petru jako nowa Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda i Lech Wałęsa, ci z roku 1980!
Podobnie absurdalne są same owe „postulaty”: wszystkie robią wrażenie, jakby opracował je „kret” z PiS. No bo co powiedzieć o haśle „gospodarki rynkowej, która służy ludziom, nie rządzącym” lub „rozwijania kultury otwartej i dostępnej dla wszystkich”?
Polsce potrzebna jest opozycja, która będzie potrafiła wskazywać błędy rządzących. Tylko dlaczego zamiast niej mamy grupki kabareciarzy? Tylko spisek władzy może to wytłumaczyć.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.