W mocno rozwarstwionych społeczeństwach istnieją elity obojętne na losy otaczających je ludzi i całkowicie nimi niezainteresowane.
Bronisław Wildstein
Zacznę od cytatu: „Znajomi jadą na maraton do Frankfurtu, dobrzy znajomi. Wyprawa atrakcyjna, z żonami, weekend przedłużony o dwa dni, żeby przy okazji coś zobaczyć poza metą po 42 km. Mieliśmy jechać z Moją Sportową Żoną – ale nie pojedziemy. Bo nas na to nie stać. I ja się na to nie zgadzam! […] tanie bilety lotnicze, naprawdę niedrogi hotel. Ale jak doliczysz jedzenie, picie (nie po to człowiek jedzie do Frankfurtu, żeby zabierać zupki chińskie i oranżadę w proszku), wpisowe na bieg, to wychodzi z 3,5–4 tys. PLN od pary. To przekracza nasz status materialny.
Wstyd mi się zrobiło. […] Jestem dziennikarzem gazety numer jeden w Polsce. Coś jakbym grał w Realu Madryt”. Oczywiście Real Madryt polskich mediów to „Gazeta Wyborcza”, a oburzenie i wstyd autora wywołuje to, że kogoś, kto jest zatrudniony w takim medium, nie stać na wyskoczenie z żoną na weekend do Frankfurtu, aby sobie pobiegać. Trudno znaleźć bardziej dobitną manifestację mentalności elity III RP, a konkretnie jej dziennikarskiego segmentu. Autorowi w jego mniemaniu należy się, gdyż jest dziennikarzem „Wyborczej”. Lekko rzuca koszt przedsięwzięcia (dla siebie i żony – musimy docenić małżeńską lojalność), który stanowi trzy średnie pensje (netto) miesięczne w Polsce.
Przyznawanie się do tak bezwstydnych roszczeń, i to w obecnym kontekście, oznacza całkowity brak wyczucia, a więc zupełne rozmijanie się z rzeczywistością. Czy autora nie obchodzi, jak przyjąć mogą jego żale tzw. zwykli mieszkańcy naszego kraju? Przypuszczalnie nic takiego nie przychodzi mu nawet do głowy.
W mocno rozwarstwionych społeczeństwach istnieją elity, nie tylko zupełnie obojętne na losy otaczających je ludzi, ale także całkowicie nimi niezainteresowane. Wydawałoby się jednak, że postawa taka musi być obca dziennikarzom nawet trafiającym na szczyt tej profesji. Przecież ich misją jest także reprezentowanie tych „szarych ludzi”, występowanie w ich imieniu również przeciw możnym tego świata. Muszą więc mieć pojęcie o sytuacji i możliwych reakcjach zbiorowości, której winni być rzecznikami.
Cytowany wpis udowadnia, że autor zupełnie nie bierze tego pod uwagę. Świat dla dziennikarza „Wyborczej” rozciąga się prawdopodobnie między siedzibą jego gazety na Czerskiej a Wiertniczą, gdzie znajduje się rezydencja TVN (czasami świat ten wybiera się na zagraniczny bieg w towarzystwie sobie podobnych). Bardzo średni to dystans. Kuda mu do maratonu?
Autor wykazuje się rozbrajającą wręcz naiwnością, która pozwala mu dalece obnażyć stan świadomości swojego środowiska. Tych, którym nie jest wszystko jedno (czy pobiegają we Frankfurcie), wiedzą więcej (o cenach w Hesji) i czują więcej (wstydu, że nie mogą sobie pozwolić na to, na co pozwalają sobie niemieccy koledzy).
Autor zaznacza jednak, że nie jest dziennikarzem, lecz tylko pracuje jako dziennikarz. Być może to jest kluczowe. W efekcie nie etos profesji go obchodzi, ale status, jaki winna mu ona oferować. Zwłaszcza jeśli funkcjonuje się w dziennikarskim Realu. Oto prawda o dominujących w Polsce mediach.