Skąd się wziął trotyl
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Skąd się wziął trotyl

Dodano:   /  Zmieniono: 

Tygodnik „Do Rzeczy” ujawnia dziś opis odczytu z urządzeń, które badały obecność substancji wybuchowych na wraku Tu-154. Wynika z niego, że wykryły one m.in. trotyl. Nie przesądza to jeszcze odpowiedzi na pytanie o przebieg tragedii, ale stawia oficjalne ustalenia pod znakiem zapytania. Nie chodzi tu bowiem o taką lub inną hipotezę, o taką lub inną teorię, ale o fakt.

Kilka wniosków narzuca się od razu. Po pierwsze, prokuratorzy, którzy dzień po publikacji „Rzeczpospolitej” w październiku 2012 r. negowali odkrycie śladów trotylu, najzwyczajniej w świecie mijali się z prawdą. Już wtedy bowiem mieli wystarczającą wiedzę, by potwierdzić ustalenia Cezarego Gmyza i przyznać, że w próbkach pobranych w Smoleńsku znaleziono ślady trotylu. Wyraźnie widać, że w przypadku prokuratury mamy do czynienia nie z bezstronnym i chłodnym dążeniem do ustalenia prawdy – w końcu taki jest jej podstawowy obowiązek – ale z grą. Z serią uników, zaprzeczeń i dwuznaczności.

Dalej. Każdy, kto próbuje wyjaśnić to, co wydarzyło się w Smoleńsku, musi brać pod uwagę nie fakty, które jego wizję przebiegu katastrofy potwierdzają, ale przede wszystkim te, które są dla niej trudne. Do tej pory zwolennicy teorii o zamachu musieli przekonująco wytłumaczyć, dlaczego wybuchu nie potwierdzają zapisy z czarnych skrzynek, skąd wzięły się ślady zderzenia samolotu z drzewami, a przede wszystkim z brzozą, oraz dlaczego biegli nie wykryli śladów substancji wybuchowej na ciałach osób, w przypadku których przeprowadzono sekcję zwłok. Obecnie sytuacja się komplikuje. Przeciwnicy teorii o zamachu muszą znaleźć racjonalne wyjaśnienie, skąd na wraku wzięły się pozostałości trotylu. Czy pojawiły się one przed katastrofą czy po niej? Czy świadczą o wybuchu w samolocie, czy też mogły znaleźć się na wraku w inny sposób, na przykład jako pozostałość po przewożonej samolotem amunicji? Dotychczasowa próba radzenia sobie przez prokuraturę z tym

problemem – według niej nie sposób odróżnić resztek trotylu od resztek pasty do butów – jest ucieczką i drwiną ze zdrowego rozsądku.

Opublikowane w „Do Rzeczy” zapisy są ostatecznym dowodem na to, że zwalniając z pracy Cezarego Gmyza, Grzegorz Hajdarowicz, wydawca „Rzeczpospolitej”, się skompromitował. Wyrzucając z pracy dziennikarza za napisanie prawdy – co do tego nikt o zdrowych zmysłach nie może już mieć dziś wątpliwości – sam zniszczył swoją wiarygodność.

Cała sprawa ma jeszcze jeden wymiar, i to optymistyczny. Okazuje się, że mimo wszelkich wysiłków prawdy ukryć się nie da. Polska demokracja, wadliwa i ułomna, jednak działa i niewygodne fakty jednak trafiają do opinii publicznej.

Czytaj także