Z dwojga złego wolę, aby Ukraina pokojowo się rozpadła, niż zachowała jedność za cenę wojny – mówi kijowski politolog Wołodymyr Fesenko, zastrzegając, że nie jest to sugestia ani prognoza: sytuacja rozwija się tak dynamicznie, że trudno cokolwiek przewidywać. Może nawet sam Putin nie wie, czym się to wszystko zakończy. Rozmawiamy po proklamowaniu Donieckiej Republiki Ludowej i zajęciu przez prorosyjskich aktywistów gmachów donieckich oraz charkowskich władz (ten drugi zostanie szybko odbity), ale jeszcze przed podobnymi akcjami w Kramatorsku, Słowiańsku, Krasnym Łymanie, przed pierwszymi śmiertelnymi ofiarami tej fazy kryzysu, przed startem skierowanej przeciwko separatystom operacji. Fesenko jest popularnym komentatorem, co chwila dzwonią do niego z różnych mediów. Słyszę, jak tłumaczy, że nie trzeba się bać Ukrainy różnych prędkości, i przytacza wyniki sondażu przeprowadzonego na wschodzie oraz południu kraju już po aneksji Krymu: za ścisłymi związkami z Rosją opowiada się 15–25 proc. tamtejszej ludności (najmniej w Charkowie, najwięcej w Doniecku), mniej więcej tyle samo – około 20 proc. – popiera nowe władze w Kijowie. Wewnątrzukraiński rozłam pogłębia perspektywa konfliktu z Moskwą.
Dla Ukraińców ze wschodu i z południa ta sytuacja jest szokiem – tłumaczy politolog. – Uświadomienie sobie, że Rosja, z którą łączą ich tak silne więzy, może być zagrożeniem, bywa naprawdę trudne. Wiele osób nie uważa Rosji za wroga, choć siłą rzeczy powoli przestaje traktować ją jak przyjaciela. Inni z kolei dopiero teraz zaczynają dostrzegać w Ukrainie własne państwo. Do tego dochodzą etniczni Rosjanie z ukraińskim paszportem, mieszane małżeństwa, wreszcie ludzie z tożsamością sowiecką wierzący w powrót ZSRS. Należy sądzić, że polaryzacja stanowisk będzie postępowała. (...)