Zabawnym i charakterystycznym uwieńczeniem nieszczęsnej prezydenckiej kampanii wyborczej (o której oczywiście ani słowa tu i teraz) była wypowiedź profesora Nałęcza, że ogląda i czyta „Kubę” Wojewódzkiego, bo chce wiedzieć, co myśli młodzież. Nałęcz ma lat 65, Wojewódzki tylko 52, więc zgodnie z teorią względności Einsteina wszystko się zgadza, ale trudno o lepszy dowód zramolenia i starczego zidiocenia elit III RP.
Sam jestem zaledwie o rok młodszy od Wojewódzkiego i dlatego mam narastające uczucie „deja vu”. Oto w osobach licznych autorytetów, które w ostatnich tygodniach były szczególnie aktywne medialnie, wróciła postać z mojej młodości, postać, o której zdążyłem już na śmierć zapomnieć.
Myślę o tak zwanym „weteranie walk o wyzwolenie narodowe i społeczne”. Partyzant, ludowy żołnierz, tzw. utrwalacz, nieodmiennie zajadle czerwony, który w czasach, gdy byliśmy w wieku dzisiejszych wyborców Kukiza, nachodził nas w szkołach, klubach i przy rozmaitych nieprzewidzianych okazjach (nawet na konwentach science fiction był taki jeden, niespecjalnie ceniony nestor gatunku z czasów jeszcze stalinowskich) i opierdzielał gromko za to, że nie doceniamy zdobyczy socjalizmu, dajemy się okłamywać amerykańskim agentom z tak zwanej „Solidarności” i podnosimy w szczeniackiej głupocie rękę, zbrojną w pędzel i wiaderko farby, na ludową ojczyznę, która jest spełnieniem marzeń i uwieńczeniem walk licznych pokoleń Polaków. A już szczególnie tego pokolenia, które reprezentował wspomniany gość licznych obowiązkowych „spotkań z ciekawym człowiekiem”.
Zbowidowiec (tak się to nazywało od Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, nie wiem, czy ta organizacja nadal się tak nazywa) używał pojęć i klisz myślowych, które dzisiejszym „gówniarzom” wydadzą się dziwnie znajome. Może poza właśnie wspomnianymi, Michnikowymi „gówniarzami” . Wtedy używano raczej: „rozwydrzone wyrostki”.
A więc przede wszystkim, był zachwycony PRL dokładnie tak, jak autorytety III RP zachwycone są swoim „25-leciem wolności”. Był nią zachwycony dokładnie z tego samego powodu – bo tak, jak „autorytety” za punkt odniesienia każą młodemu pokoleniu brać PRL, tak on nam snuł opowieści o straszliwej Sanacji. „A przed wojną jak było, za Sanacji? Trzynaście filmów o tym zrobiłem, robię czternasty” – znikąd się ten dialog nie wziął.
Wy, gówniarze, nie potraficie docenić tego, co wam ludowa demokracja dała! Przed wojną to się każdą zapałkę na cztery dzieliło, a dzieci na zmianę wychodziły z domu, bo nie było na buty dla wszystkich! I kazał nam się idiota godzić na peerelowski syf i beznadzieję, bo dzięki temu mamy buty. Na kartki zresztą, jedna para na pół roku. A nasi rówieśnicy na Zachodzie mieli już w tym czasie pierwsze komputery osobiste.
Zbowidowiec nie tylko nas, rozwydrzonych wyrostków, rugał za niewdzięczność, ale też uparcie perswadował nam, że jesteśmy nieliczną garstką wyrzutków, zmanipulowanych przez wrogą propagandę. Bo cały naród, cały lud pracujący ład i wsi, jest szczęśliwy i wdzięczny Partii. Każdy Dziennik Telewizyjny, każdy artykuł w „Trybunie Ludu” i „Żołnierzu Wolności” upewniał go w przekonaniu, że tak właśnie jest. Media ówczesne pełne były przecież ekspertów dowodzących swym autorytetem miażdżąco, że jest wspaniale i żadne drobne bolączki tego zmienić nie mogą.
No i najważniejsze: nie ma wojny. Wspomniany weteran-pisarz od science fiction, ilekroć go zmuszano, by konkretnie wyjaśnił, co takiego zawdzięczamy socjalizmowi i demokracji – wiem, dziś to wprowadza pewien zamęt pojęciowy, bo dziś się mówi że to teraz mamy demokrację, ale ówczesna władza też tak twierdziła – więc pytany o to, nieodmiennie powtarzał te samą płytę, którą był nagrany: jak to co, żyjemy sobie spokojnie! Głęboko wierzył, że gdyby nie Związek Radziecki, PZPR i generał Jaruzelski, wciąż trwałyby wojenne zmagania z wehrmachtem i SS.
Chociaż nie, po namyśle – najważniejsze nie było to, że nie groziły nam Wehrmacht i SS, to znaczy, oczywiście, wciąż groziły, w osobach Hupki i Czai, ujadających pod tą samą co my amerykańską batutą, ale daleko, za bezpieczną, strzeżoną przez ludowe wojsko i bratnie armie sojusznicze granicą. Najważniejsze było, że władza ludowa chroniła nas przed dybiącym na naszą wolność klerem. Bo te wszystkie geremki i michniki, jak ich codziennie demaskowały media, gdyby się dorwały do władzy, to będą nas zaganiać na pielgrzymki, urządzą tu katolicki skansen i pośmiewisko dla nowoczesnego świata. Które to demaskacje, mówiąc nawiasem, brzmiały o tyle wiarygodnie, że „geremki i michniki” rzeczywiście czaiły się wtedy po kruchtach i niczym nie zdradzały, nie przed prostymi Polakami w każdym razie, czym naprawdę zamierzają się kierować, jak się do władzy dorwą.
Oszczędzę Państwu wyliczania wszystkich charakterystycznych argumentów zbowidowców, które odżyły w mej pamięci, gdy się okazało, że wybierać mamy prezydenta naszej wolności i bronić osiągnięć 25-lecia przed wichrzycielami. No, może jeszcze tylko jeden bardzo charakterystyczny element tego dyskursu: nieustanny zarzut nienawiści do własnej, ludowej ojczyzny. No bo kto krytykuje – ten nienawidzi. Jak śmiecie podważać socjalistyczną praworządność, jak śmiecie, gówniarze, kolportować kłamstwa imperialistycznych agentur, że w Polsce Ludowej nie ma demokracji, że w Polsce Ludowej się kogokolwiek prześladuje za poglądy (bo ci, którzy siedzieli, to przecież nie za poglądy, które każdy może mieć jakie chce, byle szanował prawo, ale za wywrotową, antypaństwową działalność!), że jest cenzura, zresztą na Zachodzie też jest, i jeszcze są trusty, i kartele, i bezwzględna władza kapitału – skąd w was, rozwydrzone gówniarze, tyle nienawiści do własnej ojczyzny! Oni nas, uważacie państwo, uczyli patriotyzmu – emeryci z UB i PPR, LWP i Milicji, nomen omen, Obywatelskiej.
A ponieważ myśmy się z tego śmiali, no to, jak już mówiłem – zbowidowcy mieli nam do powiedzenia jedno: naród was, wichrzyciele, sobie nie życzy! Naród wam pokaże wasze miejsce, zepchnie was na margines, wymrzecie jak dinozaury!
I tak tokowali aż do czerwca 1989, kiedy nagle niebo im spadło na głowy, porobili miny, jak Wajda i jego żona w wiadomej sytuacji, i po części okazali się od zawsze socjaldemokratami, a po części spokornieli i powtarzali już tylko, że w PRL „nie wszystko było złe”. „Nie wszystko było złe, nie wszystko, parę rzeczy nam wszelakoż wyszło” – ta piosenka się też znikąd nie wzięła.
No cóż, może to naturalna kolej natury i biologii, ta pokoleniowa skleroza i samozachwyt ustawionych ramoli, pomstujących na „gówniarzy” i nie zamierzających im oddawać świata, który sobie tak świetnie urządzili i tak im się on bardzo podoba. I może w sumie nie warto szydzić, bo ta sama biologia i tak nie daje im szans na wygraną. Chociaż, jak celnie zauważył jeden z autorytetów, jest przecież szansa, że się to całe nieudane, radykalne pokolenie wypchnie na emigrację. I trzeba przyznać, o tyle dzisiejsi zbowidowcy są od tamtych sprytniejsi, i o tyle się obecna „siła przewodnia” różni od tamtej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.