W tej opowieści o politykach, którym tak bardzo leży na sercu dobro Polaków, że w pocie czoła transferują – w ramach Rzeczypospolitej Transferowej – do kieszeni jednych pieniądze zarobione przez drugich, bo przecież na tym polega istota transferu społecznego, zabrakło mi jednak choćby paru zdań, choćby króciutkiej wzmianki o cichych bohaterach tej operacji – czyli o właścicielach kieszeni, z których politycy będą co roku, począwszy od tego roku, te dodatkowe 35-37 mld zł wytransferowywać.
Pisząc po ludzku, zabrakło mi choć paru słów, jeszcze lepiej: paru ciepłych słów, o ludziach, którym politycy te dodatkowe 35-37 mld zł będą każdego roku zabierać, by dawać tym, którym postanowili dawać. A przecież byłaby to z pewnością niezwykle ciekawa i pouczająca informacja. I w dodatku najpewniej powód do prawdziwej, niekłamanej dumy dla wielu z tych ludzi, którzy w ten sposób wspierają rodziny wychowujące dzieci, emerytów, rolników, ale także górników, żołnierzy, strażaków, itd., bo przecież dokładamy z naszych podatków do przeróżnych świadczeń całej masie ludzi.
Niestety, te słowa z ust wicepremiera nie padły. I w ogóle w podobnych przypadkach jakoś nie padają. Tak, jakby politycy bali się, że ktoś im ukradnie show. Że skradną im show ci, od których pochodzą transferowane przez nich – z kieszeni do kieszeni – pieniądze, bo nie będzie już żadnych niedomówień, że nie biorą się one z żadnego mitycznego budżetu państwa ani tym bardziej od żadnego z polityków. A nie wspominając o składających się na te transfery podatnikach, czyli o „transferowych dawcach”, można przynajmniej udawać, że odgrywa się „w procesie społecznego transferu” rolę znacznie większą od faktycznej, czyli jedynie jej organizatora. No i oczywiście liczyć na wdzięczność – przy urnach wyborczych – „transferowych biorców”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.