Nigdy nie ma czasu na wgłębianie się w ten temat, więc skoro akurat siedzę w pociągu i świadomie odciąłem się od politycznych bieżączek, parę słów odpowiedzi na reakcje z facebooka i twittera. Jak to jest, zdumiewają się niektórzy moi czytelnicy, że taki prawicowiec, taki faszysta jak ja głosi potrzebę zalegalizowania związków jednopłciowych? Gdzie tu sens, gdzie logika? I, skoro tak, czyż trzeba jeszcze dodatkowych dowodów, że ten Ziemkiewicz to żaden „prawicowiec”, tylko mason, agent WSI, koniunkturalista, niepotrzebne skreślić?
Otóż nie, twierdzę, że mój pogląd na sprawę jest bardzo logiczny i konsekwentny − a czy ktoś go nazwie prawicowym, czy jakkolwiek inaczej, to mało mnie obchodzi. Z grubsza biorąc, wszelkie zachowania ludzkie można podzielić na trzy rodzaje. Takie, które budują wspólnotę, służą jej, umacniają; takie, które jej ani nie służą, ani nie szkodzą − oraz takie, które ją rozkładają i dezintegrują.
Ład społeczny, z takiego wychodzę założenia, powinno się budować w taki sposób, aby wspierał on te pierwsze zachowania i zniechęcał do tych ostatnich. Natomiast zachowań mieszczące się w grupie środkowej porządek prawny i ustrojowy nie powinien ani promować, ani ograniczać.
Tradycyjnie, stosunek konserwatystów do homoseksualisty określa postrzeganie go jako rozpustnika. Tak przez wieki zjawisko homoseksualizmu, zwłaszcza męskiego, wyjaśniano: już się tak stary perwers nawycierał, że mu się kobiety znudziły i zaczął się dobierać do chłopców. Pederastia była więc postrzegana jako wybór, i to wybór odrażający. Współczesne ruchy „wyzwolenia” homoseksualizmu i jego „równouprawnienia” nastawione są właśnie na to, by ów wizerunek „pedała” jako męskiej dziwki jak najbardziej umocnić. Samo słowo „gej”, oznaczające człowieka wiodącego „wesoły” tryb życia służy wykreowaniu w homoseksualistach przekonania, że są oni w naturalny sposób wrogami społeczeństwa, i warunkiem istnienia jest dla nich zniszczyć obowiązujące zasady i w ogóle przewrócić świat wartości do góry nogami.
Czy tak jest w istocie? Wątpię. Są to wzorce wytworzone dla homoseksualistów i narzucane im przez lewicową ideologię po to, by wpasować „mniejszości seksualne”, jako „nowy proletariat”, w plan dekonstrukcji cywilizacji (która, jak wiemy, w dalekim planie służyć ma zbudowaniu raju na ziemi, tyle że w praktyce zawsze rewolucja kończy się na etapie pierwszym, pozostawiając jedynie szkody – co kolejnym pomiotom Robespierre’a i Marksa w najmniejszym stopniu nie przeszkadza zabierać się zaraz do następnej próby). Stąd właśnie ruch „gejowski” ma tak odrażający wizerunek i tak niezwiązane z realnymi interesami homoseksualistów postulaty. Nie przypadkiem żądanie legalizacji związków jednopłciowych zostało w nim połączone na zycher z żądaniem legalizacji „związków partnerskich” hetero. Czyli powrotu do prawa przedchrześcijańskiego, dopuszczającego obok małżeństwa konkubinat.
Tu jest rubikon, którego nie wolno pozwolić przekroczyć − obdarzenie konkubinatu prawami przysługującymi małżeństwom to zdecydowanie rzecz zgubna, niszcząca więzi społeczne i niwelująca kapitał społeczny. I to, a nie troska o „kochających inaczej”, jest prawdziwym celem lewicy, ogarniętej obłędnym przekonaniem, że jak się zniszczy „patriarchat” i wróci do stanu wspólnoty plemiennej, to takie cofnięcie cywilizacyjnego zegara o kilka tysięcy lat (pewnie państwo zauważyli, że „postęp” polega właśnie na przywracaniu dawno przezwyciężonych przejawów barbarzyństwa) zaowocuje ogólną sielskością i rajem.
Czy homoseksualista jest skazany na to, żeby być „gejem” i służyć lewactwu za taran do rozbijania i dezintegrowania społeczeństw? Trudno mi się w niego wczuć, ale jeżeli jedyną alternatywną ofertą, jaką dostaje, jest nie istnieć, to trudni mu się dziwić. Tymczasem prawica, cokolwiek to słowo znaczy, tkwi w przekonaniu, że homoseksualistów po prostu nie powinno być.
Rzecz w tym, że oni bez wątpienia są. W ostatnich dziesięcioleciach uwierzyli, że mają prawo do istnienia, i − Bogiem a prawdą − przy wszystkich ideologicznych nadużyciach i pseudonaukowych fałszerstwach, w świetle współczesnej wiedzy nie ma powodu im tego prawa odmawiać.
Nie wiem jak państwu, ale mi się wydaje logiczne i oczywiste, że powinno się tworzyć ład społeczny tak, aby homoseksualistom umożliwiał korzystanie z należnych każdemu praw obywatelskich, i nie stawiał ich z góry na pozycji wrogów publicznych. Jakkolwiek na to patrzymy − z punktu widzenia etyki czy pragmatyki − interesem społeczeństwa jest to, żeby homoseksualista żył w trwałym związku (co społeczeństwa nie buduje, ale też mu nie szkodzi, i nie przeszkadza temu, że homoseksualista może być dla wspólnoty pożyteczny w swych innych rolach) − niż żeby kręcił zadkiem na „paradach równości”, co jest dla zbiorowości w oczywisty sposób szkodliwe.
Czy dwóch mężczyzn, stanowiących parę, potrzebuje państwowego „papierka” (ciekawe, swoją droga, że postępowcy, którzy zwykli tak lekceważąco określać związek małżeński, w odniesieniu do związków homoseksualnych zmieniając zdanie o 180 stopni − to jeden z wielu dowodów, że chodzi tak naprawdę o co innego, niż im się mówi)? Sądzę że tak. Ich oczekiwanie, żeby mogli realizować pewne prawa, które dla heteroseksualistów są oczywiste (choćby najczęściej podnoszone sprawy spadkowe czy możliwość odwiedzin w szpitalu) uważam za zupełnie godziwe i nie widzę żadnego powodu, dla którego nie można by ich spełnić. Pod jednym warunkiem − że mówimy o prawnej protezie, poprawiającej los ludzi tkniętych odmiennością, a więc przeznaczonej wyłącznie dla nich.
Tam, gdzie pojawia się postulat „związków partnerskich” hetero − tam się zaczyna „non possumus”.
Nie kieruję się w tej sprawie emocjami. Homoseksualista nie starający się epatować swą seksualnością publicznie, żyjący z w miarę stałym partnerem, nie budzi mojej niechęci. Perwers typu „jej perfekcyjności” jest dla mnie obrzydliwy. Ale podobnie obrzydliwy jest dla mnie dziwkarz heteroseksualny. Nie jest to istotne. Istotne jest, że zachowania dziwkarza, bez względu, homo- czy hetero-, należą do zachowań dla wspólnoty szkodliwych, a więc jako takie powinny się spotykać ze społecznym potępieniem, a system prawny powinien czynić życie w taki sposób niewygodnym. Powtarzam często − dla homoseksualistów trzeba być tolerancyjnym, „gejów” trzeba tępić.
Jakieś kontrargumenty?