Radosław Wojtas: Ściga się pan z Remigiuszem Mrozem?
Marek Gaworski: W jakim wyścigu? W liczbie pisanych rocznie książek. (śmiech) Na szczęście nie jesteśmy dla siebie konkurencją. Ale mamy z Remigiuszem Mrozem coś wspólnego – obaj jesteśmy z ziemi opolskiej.
Kiedy usłyszałem od pana, że jest pan w trakcie pisania trzeciej w tym roku książki, to skojarzenie z Mrozem nasunęło mi się natychmiast. Pierwszą publikację wydał pan stosunkowo późno, bo w wieku 30 lat. Było to kilkanaście lat temu. Ile tomów ma pan teraz na koncie?
Szczerze – nie wiem. Na pewno ponad 60, ale dokładnej liczby nie pamiętam. Kiedy człowiek ma już na sumieniu tyle albumów, przewodników, monografii, to w pewnym momencie ta dokładna liczba przestaje mieć znaczenie.
Pisze pan głównie o zamkach i pałacach. Dlaczego? Miłość czy pragmatyzm? Serce czy rozum? Biznes czy pasja?
Miłość, serce, pasja... Zaszczepił to we mnie mój tato, który od pacholęcia obwoził mnie po najróżniejszych zabytkach. Ale możliwe, że te tysiące stron, zdjęć, przebytych kilometrów, wiele zarwanych nocy to też forma pokuty…
...pokuty? Pańskiej czy najbliższej rodziny, którą ciąga pan podczas wakacyjnych wyjazdów po tych wszystkich zamkach, pałacach, ruinach?
Objeżdżam zamki i pałace sam, więc wyłącznie mojej. Widzi pan – jeden z moich przodków podczas trzeciego powstania śląskiego brał udział w spaleniu dworu hrabiego Wolfganga zu Castell-Castell, nawiasem mówiąc – to dziś jeden z moich ulubionych hrabiów. I tak sobie myślę, że może skoro mój przodek niszczył, to ja odpokutowuję, starając się zachować pamięć o pałacach i zamkach w Polsce.
Lubię takie teorie. Lubię też zamkowe tajemnice i legendy. I myślę sobie, że – skoro już przywołaliśmy tu nazwisko popularnego powieściopisarza – niejeden polski zamek mógłby być inspiracją dla autora kryminałów, thrillerów czy horrorów. Który najbardziej?
Takich historii jest mnóstwo. W niemal każdym dworze czy pałacu, a co dopiero w zamku, działy się historie, które są gotowym materiałem na książkę z dreszczykiem czy mocny film. Jedną z takich opowieści są „krwawe walentynki”, jak nazywa się koszmarne morderstwo popełnione w pałacu we Wleniu 14 lutego 1921 r. To tajemnicza historia śmierci dwóch sióstr. Jedna z hipotez mówi o tym, że kilkuletnia dziewczynka pod wpływem hipnozy zastrzeliła swoją siostrzyczkę, a później siebie. Zamieszany w to wszystko był hipnotyzer liczący na zagarnięcie fortuny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.