Przed nuklearnym armagedonem w czasie zimnej wojny uratowała nas najprawdopodobniej doktryna MAD, czyli Mutually Assured Destruction – wzajemnie pewna destrukcja. Jak na ironię słowo „mad” znaczy po angielsku „szalony” i taka zresztą była gorzko-ironiczna intencja twórcy tego terminu, amerykańskiego eksperta od strategii – Donalda Brennana. Zatem uratowała nas obawa przed szaleństwem, którym faktycznie byłaby totalna wojna jądrowa.
Założenie MAD było takie, że gdyby konflikt zaczęła jedna ze stron, druga miałaby dość sił, środków i czasu, aby uderzyć odwetowo, a to oznacza zagładę nie tylko zaatakowanego, lecz także atakującego. Takie postępowanie nikomu się oczywiście nie opłaca, więc nikt nie byłby dość szalony, aby się do niego uciec. I rzeczywiście to działało.
Brennan po raz pierwszy użył terminu „MAD” w 1962 r., czyli wtedy, gdy miał miejsce kryzys kubański, wskutek którego świat znalazł się na krawędzi wojny jądrowej. Zdaniem niektórych teraz znaleźliśmy się w równie niebezpiecznej sytuacji, pierwszy raz od 60 lat. Choć oczywiście założenia doktryny odbijały się w strategiach obu mocarstw jeszcze przed 1962 r.
Istotnymi elementami MAD są strach i obawa przed skutkami wzajemnych ataków. Jeżeli jedna ze stron jest tej obawy pozbawiona, to MAD nie zadziała. To pokazuje, jak ważny jest element obawy w kalkulacjach na dużą skalę. Mówiąc w pewnym uproszczeniu – strach może uratować życie setkom milionów ludzi.
To zresztą żadna nowość, bo strach jest naturalnym ludzkim uczuciem, którego rolą zawsze było ratowanie nam życia. O ile nie jest to strach paraliżujący, o tyle sprzyja on racjonalnej ocenie sytuacji. Jednym z najbardziej niemądrych wezwań, a już zwłaszcza w skali państwa, jest: „Nie bójmy się, idźmy na całość, nic nam nie grozi!”. Jest to bowiem wzywanie do szaleństwa nieobliczalnego w skutkach. Takie wezwanie nie jest specjalnie roztropne nawet na poziomie codziennym, ludzkim, natomiast na poziomie państwa jest zwyczajnie zbrodnicze. Oczywiście nie mówimy o tym, żeby państwo po ludzku „się bało” – państwo nie jest człowiekiem, nie ma emocji. Mowa natomiast o tym, żeby jego przywódcy na poważnie brali pod uwagę czynnik ryzyka. Polacy mają akurat fatalne historyczne doświadczenia z brawurą na poziomie państwowym – najgorsze te z 1939 r., gdy przed atakiem Niemiec nasza polityka była modelową wręcz ilustracją utraty zdrowego „strachu” na poziomie państwa. „Polska chojrakiem narodów” – można by powiedzieć, przypominając tamten czas. Skończyło się tak, jak zwykle kończy się chojrakowanie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.