Disneyland w Szanghaju to blisko 400 ha atrakcji, które co roku ściągają w to miejsce kilka milionów Chińczyków. Baśniowy zamek, gigantyczne rollercoastery albo spływ tratwami po Parku Jurajskim. W ostatni poniedziałek obiekt ten stał się jednak na kilka godzin jednym wielkim aresztem. Ku przerażeniu gości dyrekcja Disneylandu ogłosiła, że z powodu zagrożenia koronawirusem nikt nie może opuścić obiektu bez negatywnego wyniku testu. Dla poprawy humorów odwiedzających park rozrywki obiecano im, że w oczekiwaniu na wyniki testów mogą dalej korzystać z rollercoasterów – nikt nie wyłączy prądu. Gdy późną nocą ostatni goście opuszczali obiekt, do mediów trafiła informacja, że cała ta historia spowodowana była wizytą 31-letniej kobiety, która – jak się potem okazało – była zarażona koronawirusem. Z powodu tej samej osoby władze Szanghaju zamknęły w mieszkaniach na 24 godziny 1,3 mln mieszkańców dzielnicy Yangpu. Każdy, kto odwiedził Disneyland po 27 października, musiał się testować trzy razy w ciągu kolejnych trzech dni.
W tym samym czasie w słynnym już Wuhan milion mieszkańców żyjących w centrum tej metropolii zostało zamkniętych w domach po tym, gdy władze wykryły 18 (słownie – osiemnaście!) przypadków zakażeń koronawirusem. Centrum miasta zostało odcięte od reszty dzielnic, a ulice były – jak zawsze w takich przypadkach – opryskiwane płynami dezynfekcyjnymi przez brygady sanitarne w białych kombinezonach ochronnych. Dezynfekcja obejmowała nie tylko chodniki, ławki i latarnie, lecz także karoserie samochodów. Co bardziej złośliwi porównują to do kampanii z czasów Mao, gdy przewodniczący kazał wytłuc w całym kraju wróble, by
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.