Hasło „wileński barok” kojarzy się z kościołami, które przetrwały, w lepszym lub gorszym stanie, rozbiory, wojny światowe i epokę przymusowej ateizacji. Świecką architekturę stolicy Wielkiego Księstwa Litewskiego los potraktował okrutniej.
Gmach, który wyrósł ostatnio w sąsiedztwie katedry, jest atrapą rezydencji ostatniego z Jagiellonów. Oryginał obrócili w ruinę najeźdźcy ze wschodu, resztki rozebrano na początku XIX w. razem z miejskimi murami. Magnackie i szlacheckie siedziby umierały dłużej. Pod berłem carów ich polscy właściciele stopniowo tracili pozycję i majątki. Siłą rzeczy marniały również pałace, jeden po drugim znikając z krajobrazu. Niektóre, wtopione w miejską zabudowę, ocalały, jednak w niczym nie przypominają samych siebie z okresu świetności. Po innych pozostały tylko legendy o duchach i ukrytych skarbach. Monografia Anny Sylwii Czyż, licząca blisko 700 stron, wypełnia białą plamę na rynku wydawniczym. Wcześniej nikt nie zajmował się tak kompleksowo rezydencjami elity Wielkiego Księstwa.
Rząd litewski niezmiennie deklaruje chęć rekonstrukcji artystycznego dziedzictwa stolicy, jednak stan wielu zabytków wciąż woła o pomstę do nieba. Powodem jest oczywiście brak funduszy, być może w grę wchodzi również brak sympatii do pomników polskiej przeszłości Wilna. Czesi też potrzebowali czasu, by polubić praski barok. Długo kojarzył im się z epoką narodowego upadku i dominacją niemczyzny. Dziś chełpią się architekturą obcego autorstwa.
Miejmy nadzieję, że podobna ewolucja stanie się udziałem Litwinów, gdyż trudno wiecznie ignorować fakty. A fakty są takie, że wzorem dla wileńskich pałaców były ich krakowskie i warszawskie odpowiedniki. Mało tego, budulec zwykle pochodził z małopolskich kamieniołomów. Z Korony sprowadzano również muratorów, cieślów i rzemieślników. Lokatorzy rezydencji językiem Mendoga nie władali, łatwiej było z nimi dogadać się po francusku, niemiecku i łacinie.
Feniks z popiołów
Wilno ma metrykę sięgającą średniowiecza, lecz nie może uchodzić za miasto-palimpsest. To „zasługa” Moskali, którzy w 1655 r. zdobyli, splądrowali i puścili z dymem litewską stolicę. Przetrwały jedynie relikty w rodzaju kościoła św. Anny – arcydzieła późnego gotyku. Przed tą apokalipsą żyło nad Wilią prawie 25 tys. ludzi, czyli trzy razy więcej niż w Warszawie, a tyle samo co w Krakowie. Gdańsk ze swoją 40-tysięczną populacją był polski tylko z nazwy. Odrobieniu strat nie sprzyjały kolejne okupacje i pożary tudzież polityczna marginalizacja Wilna. Monarchowie elekcyjni pojawiali się tu od wielkiego dzwonu, nawet sesje sejmowe odbywały się w Grodnie.
Mimo to lata panowania Jana III Sobieskiego i Sasów można uznać za złoty wiek wileńskiej architektury. Wilno odrodziło się jak Feniks z popiołów, chociaż już w innym, barokowym kształcie. Przybysz, podziwiający panoramę miasta z sąsiednich wzgórz, mógł ulec złudzeniu, że mieszkają tu wyłącznie papiści. Przed zagładą Rzeczpospolitej w mieście istniały 22 konwenty męskie i siedem zakonów żeńskich, z których każdy dysponował własną świątynią. Właścicielami pałaców bywali kościelni dostojnicy, większość należała jednak do rodów senatorskich i bogatej szlachty, aspirującej do najwyższych urzędów. Kim byli budowniczowie? Najczęściej Włochami lub Niemcami wyznania protestanckiego (katolickim mecenasom jakoś to nie przeszkadzało).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.