Gównoburza jako terapia
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Gównoburza jako terapia

Dodano: 
Beata Szydło, premier RP
Beata Szydło, premier RP Źródło: PAP / Radek Pietruszka
Z perspektywy wakacyjnej przerwy jeszcze lepiej widać, do jakiego stopnia upadające elity III RP żyją w kulturze nieustającej – excusez le mot – „gównoburzy”. Władza, nieważne, czy daje ku temu powody, czy nie, codziennie musi być okładana wyrazami potępienia i oburzenia. Jeśli akurat nie ma za co, to za cokolwiek. Premier założyła żółtą garsonkę. Prezydent pokazał kciuk. Prezes założył biało-czerwoną pelerynkę przeciwdeszczową. Minister nie dopuścił do mikrofonu harcerza. I tak dalej.

Oczywiście, powody do gównoburz można produkować seryjnie absolutnie z niczego. Akurat w wypadku harcerzgate na Wetsterplatte mam podejrzenie, że był to news zupełnie świadomie wygenerowany przez pana Adamowicza, bo, jak się zdaje, to on w przeddzień uroczystości doprowadził do złożenia obietnicy ZHP, iż to ich przedstawiciel odczyta „apel pamięci” – obietnicy sprzecznej z obowiązującym ceremoniałem wojskowym, który prawo do tego daje tylko oficerom, a jedynie w wyjątkowych wypadkach podoficerom Wojska Polskiego na służbie. Mówiąc nawiasem – na mocy zarządzenia wydanego w czasach poprzedniej władzy przez partyjnego kolegę Adamowicza, Tomasza Siemoniaka.

(Ten Siemoniak – tu pozwólmy sobie na dygresję – popisał się przy okazji, szydząc publicznie z pracownicy MON, która zatrzymała harcmistrza w drodze do mikrofonu, że pracowała wcześniej w jakiejś hurtowni kwiatów czy owoców. Tak się składa, że Siemoniak należy do grona partyjnych „złotych dzieci” PO: bodaj jednego dnia w życiu nie przepracował uczciwie, w sensie, nie z partyjnej nominacji, tylko gdzieś, gdzie trzeba się wykazać jakimikolwiek umiejętnościami i być zaakceptowanym przez pracodawcę mającego na uwadze przydatność zatrudnianego pracownika. Zawsze był aparatczykiem, jak każdy aparatczyk, znającym się na wszystkim, gdziekolwiek akurat go partia rzuciła. Czy to do radia, czy do telewizji, czy do samorządu, czy do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czy też obrony narodowej, gdzie go ostatecznie zrobiła ministrem. Gdyby, uchowaj Boże, PO wróciła kiedyś do władzy, może zostać równie dobrze ministrem Kultury, Sprawiedliwości, albo Rybołówstwa i Gospodarki Wodnej czy Równego Statusu Wszystkich i Wszystkiego. Kiedy taki kliniczny przykład i produkt systemu nomenklaturowego usiłuje uczynić propagandową bronią fakt, że ludzie związani z PiS za rządów jego partii wyli usuwani z wszelkich stanowisk publicznych – co zresztą PO zapowiada ponownie, jako główny punkt swego programu na wypadek powrotu do władzy – i musieli zarabiać na życie jak normalni ludzie, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać).

Wracając do tematu – gównoburzę robi się ze wszystkiego. Każda wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego albo innego przedstawiciela PiS, jeśli ją odpowiednio przekręcić, będzie dobrą pożywką dla chórów nieustannie oburzonych „tym, co się dzieje”. Wedle zasady – Kaczyński potępił separatystów z RAŚ, robimy histerię, że „obraził wszystkich Ślązaków”. Albo, premier Szydło zwróciła uwagę, że protesty pod sądami były profesjonalnie zorganizowane, a to znaczy, że ktoś wyłożył na ich organizację pieniądze (chyba nawet redaktor Lis nie będzie się upierał, że profesjonalne estrady z oświetleniem, nagłośnieniem, telebimami i tak dalej spontanicznie przynieśli oburzeni obywatele ze sobą, bo każdy ma przecież elementy takich instalacji w domu? Chociaż jemu akurat tak już odbiło, że kto wie.) No to wmawiamy swoim, że powiedziała, iż płacono protestującym za przyjście, i się oburzamy. Oburzać się zawsze jest czym.

Przeczy to wszystko tezie o propagandowej sprawności „należących przeważnie do niemieckich właścicieli” mediów, którą z różnych względów głosi intensywnie władza. Przeciwnie. Krytykowanie na tym samym, najwyższym diapazonie poważnych przejawów „falandyzowania” prawa i wyssanych z palca dupereli powoduje inflację całego propagandowego dyskursu opozycji. Gdyby rzeczywiście ktoś prowadził przeciwko rządowi PiS „propagandową wojnę hybrydową”, to skupiono by się na skuteczności oskarżeń, a nie na ich mnożeniu.

W istocie, antypisowskie media działają bez żadnego specjalnego planu. Po prostu czują, że jest popyt – więc muszą „zabezpieczyć” podaż. Popyt stanowi niewyczerpana gotowość targetowego odbiorcy tzw. tefałenów (nazywając tak zbiorczo wszystkie media obozu odsuniętego od władzy) do oburzania się, unoszenia potępieniem i przeżywania spazmów odrazy wobec uzurpatorów. Tak właśnie – uzurpatorów, bo tak postrzegają „światłe elity” oraz ci, którzy się z nimi utożsamiają, tę część społeczeństwa, do której świadomie odwołuje się PiS, używając dowartościowującego określenia „zwykli Polacy”.

Zbiorowa psyche „wysadzonych z siodła” podczas wyborów 2015 byłaby w ogóle świetnym temat dla psychologa społecznego – gdyby zawód ten nie był zdominowany przez ludzi do tej grupy należących. Moja intuicja mówi mi, że podstawowym elementem ich mentalności jest właśnie poczucie historycznej krzywdy, odwrócenia naturalnego, oczywistego dla nich porządku rzeczy, w którym to oni powinni być na górze, oni powinni być słuchani, a podstawowym warunkiem sprawowania władzy powinno być zaakceptowanie rządzących przez ich autorytety. Tak było przez ćwierć wieku i setki tysięcy ludzi wciąż nie mogą pojąć, że mogłoby być inaczej. Stąd intensywne mechanizmy psychologicznego wyparcia: nie, PiS wcale nie wygrał, to tylko chwilowa aberracja, większością wciąż jesteśmy i zawsze zostaniemy my – połączone na zasadzie dwuafektywnej huśtawki nastrojów z nienawiścią i pogardą dla większości, w chwilach uświadomienia sobie, że większość to jednak „pisowcy”: „Polska to wszystko wszystko hołota, tylko im pińset, pińset, pińset plus”, jak mówi (czy jakoś podobnie) ikoniczny przywódca Targowicy w dramacie, którego dzisiaj, przypominam, narodowe czytanie.

Łatwo zrozumieć, dlaczego „wysadzeni z siodła” chcą dzień w dzień przeżuwać newsy podtrzymujące ich w paroksyzmie złości – co „oni” znowu powiedzieli, co „oni” znowu zrobili!!! To terapia, która trzyma ich przy życiu – zwracałem już kiedyś uwagę, że na podobnej zasadzie zaspakajał emocjonalne potrzeby ludzi identyfikujących się z PRL po jej upadku Jerzy Urban. Tyle, że PRL gnił i upadał długo, sierot po nim było mniej, więc wystarczało jedno „Nie”, dziś popyt jest większy i pozwala utrzymać liczniejsze „tefałeny”.

Ale dlaczego „tefałeny” na tym nie tracą, przynajmniej nie w jakiś widoczny sposób? Tracą, owszem, wyraziście antypisowscy celebryci, bo na przykład jako „kontrowersyjni” wylatują z intratnych reklam – ale media, które ich do codziennego podtrzymywania wirów i spiętrzeń kolejnych gównoburz używają, nie. Sondaże pokazują stały wzrost notowań władzy i spadek notowań opozycji, ale Polacy jakoś nie przełączają się masowo z seansów nienawiści wobec władzy w TVN na seanse uwielbiania jej w TVP. Dlaczego?

To jest naprawdę ciekawe i nie będę udawać, że potrafię sprawę rozgryźć. Wyraźnie jest tak, że Polak lubi oglądać, jak władza jest wyśmiewana, wyszydzana i poniżana – ale wcale nie przekłada się to na jego wyborcze decyzję. Ów „zwykły Polak”, fetyszyzowany w wystąpieniach pani premier, z satysfakcją wydaje się odnotowywać, że jej w telewizji bluzgają czy z niej kpią, ale bynajmniej nie zmienia przez to zamiaru, gdy go o to ankieter zapyta, by właśnie na nią głosować.

Jest w tym coś z mechanizmu celebryckiego. Dawno już zauważono, że w wypadku celebrytów hejt jest jednym z najbardziej opłacalnych rodzajów popularki – im więcej bluzgów w internecie, im więcej oburzenia, że dana gwiazdka to czy tamto, im więcej obelżywych komentarzy na temat niedostatków jej urody, rozumu i prowadzenia się, tym więcej przybywa na koncie. Ludzie prowadzą z celebrytami jakąś dziwną grę w „kocham cię i nienawidzę”, albo w „kocham cię nienawidzić”, czy może nawet w „kocham cię bo cię nienawidzę” – i ten pokręcony stosunek do osób publicznych zdaje się w coraz większym stopniu dotyczyć także władzy i poszczególnych osób będących jej twarzami.

Mogę się mylić, ale to także wygląda mi na wielką terapię, na jakieś zbiorowe leczenie kompleksu niższości i niechęci do samych siebie, które Polacy mają wciąż głęboko wszczepione. Wybieramy władze jako swoje lustro, i sami siebie symbolicznie w stosunku do niej odreagowujemy, co pozwala dostąpić oczyszczenia. Ktoś lepszy ode mnie w takie klocki powinien się tym problemem zająć – czekam niecierpliwie na stosowną dysertację.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także