„Dalej, dalej siostry wiedźmy, Propagandy krąg zawiedźmy, Mamy media – wrzućmy doń, Zbójczych jadów pełną dłoń, Sporo bluzgów i paszkwili, No i oszczerstw – w każdej chwili! Skisło, zgniło w własnej ropie, w nienawiści ich utopię”.
Zapewne tak mogłaby wyglądać jedna ze scen „Makbeta” przedstawiająca sabat czarownic, gdyby Wiliam Szekspir żył w III RP i nieszczęściem miał okazję śledzić seanse zaklinania rzeczywistości, którą część bezkrytycznie prorządowych publicystów uskutecznia wokół minionych wyborów samorządowych.
Sabaty medialnej nienawiści, pomówień i oszczerstw mają w III RP swoją długą historię, ich ofiarami padały już różne grupy społeczne i zawodowe: działacze antykomunistycznej opozycji, księża katoliccy, historycy, funkcjonariusze służb państwowych walczących z nomenklaturowymi układami, dziennikarze. Wymieniać można by długo. Jest tylko jedna stała: wciąż organizatorami wiedźmich sabatów są od lat te same osoby, coraz bardziej sfrustrowane, coraz bardziej psychicznie poranione, otępiałe intelektualnie od jadu, jakim dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zioną na tych, którzy bezczelnie mieli odwagę popełnić grzech samodzielnego myślenia.
Tym razem, w piątkowej audycji radia TOK FM na celownik wzięto osoby publiczne: duchownych katolickich, artystów i dziennikarzy, którzy wstąpili do Komitetu Honorowego Marszu W Obronnie Wolności i Demokracji. Marsz 13 grudnia przejdzie ulicami Warszawy. Znaleźli się w nim ludzie, którzy – jak bardzo wielu Polaków – są rozczarowani sposobem zorganizowania i przeprowadzenia wyborów samorządowych w Polsce. Uważają, a przecież podstawowym prawem demokracji jest prawo do posiadania i wygłaszania własnego zdania, że liczba nieprawidłowości wyborczych jest zbyt duża, by mówić o w pełni demokratycznych, praworządnych wyborach. W Komitecie znaleźli się duchowni katoliccy, działacze opozycji w czasach PRL, wśród nich zasłużona w walce o prawa człowieka Zofia Romaszewska, i dziennikarze – m. in. redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy" Paweł Lisicki i redaktor naczelny tygodnika "W sieci" Jacek Karnowski.
Na wojnę z prawem do posiadania własnego zdania i z tymi, którzy 13 grudnia chcą je wyrazić, demonstrując w stolicy, poszedł prof. Wiesław Władyka, publicysta „Polityki”. W radiowej audycji postawił zarzut: „huśtania łajbą” i „kwestionowania demokratycznego porządku”. Można by rzec – zmieniło się tyle, a nic się nie zmieniło. Po 13 grudnia 1981 r. prof. Władyka, członek PZPR był publicystą pisma „Tu i Teraz”, skupiającego dziennikarzy popierających wprowadzenie stanu wojennego i oskarżającego „Solidarność” o... no właśnie, o kwestionowanie demokratycznego porządku.
Nie mogło też zabraknąć i innych stałych uczestników podobnych sabatów: Tomasza Wołka, przed laty dziennikarza i Tomasza Lisa, redaktora naczelnego tygodnika „Newsweek”. Ten ostatni w swoim, jakże intelektualnie wysublimowanym stylu, zagrzmiał „Całe te pierdolety, banialuki o sfałszowaniu wyborów... Każdy, kto ma pięć klepek, wie, że to kompletny idiotyzm”.
Tyle tego medialnego sabatu, zaklinania rzeczywistości. Bo ta – jak to bywa – już skrzeczy. Do sądów wpłynęło ponad 1500 protestów wyborczych z terenu całego kraju. To rekord. Tyle nie było od 1989 r. Najwięcej z nich wiąże się właśnie z kwestią ustalania głosów nieważnych, czyli słynną sprawą dostawiania krzyżyków. Wiele z tych protestów, jeżeli nie większość z nich, nie została zgłoszona przez partie polityczne. Skargi na nieprawidłowości, na manipulacje, fałszerstwa złożyli często niezależni, popierani przez lokalne środowiska, kandydujący z małych okręgów, z dala od Warszawy i medialnego szumu. Ludzie nie mający nic do „ugrania” poza odrobiną sprawiedliwości i uczciwości, której, przynajmniej w wyborach, oczekują od państwa.
Sąd w Sieradzu, rozpatrując jeden z pierwszych protestów wyborczych, już dopatrzył się poważnych nieprawidłowości w liczeniu głosów i stwierdził nieważność wyboru gminnego radnego w miejscowości Wielgie w gminie Ostrówek. Jak to zwykle bywa, komentarz do wywodów Lisa czy Władyki dopisało życie.